piątek, 29 kwietnia 2016

Nos morderca

Z życia derpa. Przymrużcie oczy. Mocno.
Mocniej. 



Bo twój pies...

A właściwie: bo twoje psy. 
Dzisiejszy wpis będzie miał trochę z bóldupieniem, ale więcej z obserwacji własnych, czyli jak ludzie reagują na mnie i moje trzy, w porywach cztery, psy. 
Więc tak: jeden pies jest całkowicie do przyjęcia. Dwa psy jeszcze są w normie. Gdy jednak zagęszczenie psów na jednego człowieka to trzy i więcej, wtedy ludzie zaczynają mieć problemy. Ze sobą. Z psami. Ze mną. Ze światem. 
Oto kilka prawd objawionych, które słyszę przynajmniej kilka razy w tygodniu. Generalnie jestem z sortu tych, którzy nie są skorzy do rozmów i wszelkie komentarze zbywają milczeniem, nie wdaję się więc w jałowe dyskusje. Ale jestem na swoim blogu, więc trochę sobie teraz pogdaczę

Dlaczego masz aż trzy psy?! 
Mogę odpowiedzieć dwojako. Pierwsza odpowiedź jest bardzo poprawna i brzmi mniej więcej tak: jestem właścicielem psów sztuk jeden, natomiast moi rodziciele posiadają psy w sztukach dwa. Druga odpowiedź, bliższa prawdy brzmi: bo nie mogę mieć czterech psów. Pięciu. Więcej. 



 Och nie, masz husky! Tyle przy nich roboty! 
Gwoli ścisłości: mam wyroby haskopodobne, ale mniejsza. 
Generalnie wyznaję zasadę, że po to jest tyle ras psów, aby człowiek mógł wybrać sobie zwierzę o odpowiednich, pożądanych cechach. Dla mnie charakter, usposobienie i wygląd siberian husky jest tym, czego poszukuję u idealnego psa. Tak, husky to dla mnie pies idealny, wpisujący się całkowicie w mój schemat. Za robotę nie uważam czynności, które przy nich wykonuję, traktuję to jako integralną część posiadania haszczaka. 

Ile te psy muszą jeść! 
Jedzą tyle, ile powinny jeść psy z ich wagą i aktywnością. Byłoby dziwne, gdyby żywiły się powietrzem. Podejrzewałabym siebie nieświadomą rezurekcję. 

Pójdziesz do pracy i nie będziesz miała czasu na psy! 
A gówno prawda. 
Mając pracę nadal znajduję czas na psy. Oczywiście mam go nieco mniej, ale staram się, by dziewczyny były zadowolone z aktywności, jakie im zapewniam. Praca nie jest problemem. Problemem jest moje zwierzę totemiczne – leniwiec. Walka z nim często jest z góry przegrana... 



One ciągną!
Prawidłowo – moje psy mają iść przede mną i ciągnąć moją leniwą dupę do przodu. 

Tyle z nich kudłów! 
Husky to taki typ psa, który kudli się dwa razy w roku – za każdym razem po sześć miesięcy. Fakt, że wszędzie mam psie kłaki nie robi na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Niewiele mi brakuje do tego, by zacząć zbierać te dzikie uprawy bawełny i udziergać z nich skarpety na zimę. 

Nos morderca nie ma serca. 
To najczęściej zdarza się w autobusach, czyli zdarza się Duszy, bo to jest mały pies podróżnik. Ludzie panicznie boją się tego, że nos mojego psa zetknie się z ich osobą. Rozumiem, że nie każdy lubi psy. Jednakże dlaczego to zrozumienie nie działa też w drugą stronę? 
Mówię tylko i wyłącznie o moim psie, o konkretnym przypadku. Osobiście nie podoba mi się ludzka niefrasobliwość – psy bez kagańców, psy na siedzeniach, psy bez smyczy (!). Każdemu, kto tak przewozi swoje zwierzę mam ochotę zadać pytanie: czy nie dbasz o bezpieczeństwo swojego podopiecznego? 
Tyle, że ja nie rozmawiam z ludźmi. 
To już nawet nie chodzi o nos mojego psa. Wystarczy, że Dusza na kogoś spojrzy albo poruszy się w jego kierunku (nie należy do wiercibułek, ale nie leży też jak sfinks), a już zaczyna się poruszenie. 
Szczecińska komunikacja miejska zezwala na przewóz zwierząt po wypełnieniu odpowiednich warunków (smycz, kaganiec, ważne szczepienie na wściekliznę), więc robienie min i wzdychanie, bo kudłacz wlazł do autobusu, nic nie da. 

Jaaaaki słoooooodkiii! 
… właściciele tych niezliczonych rąk, które kiclowały moje psy niech się cieszą, że mam potulne ogary lubiące pieszczoty. Ja osobiście rzadko kiedy głaszczę czy miziam cudze psy. Nie wchodzę w strefę komfortu zwierzaka, którego nie znam ani on nie zna mnie. Z drugiej strony wolałabym, aby ludzie pytali mnie, czy mogą zmacać mojego psa. 

Nie wiem, ale się wypowiem. 
Kolejny typ ludzi, których uwielbiam. Psi eksperci. Ci również pchają się z łapami do moich psów, ale robią to w szczególnie bezczelny sposób. Ale oni mogo, oni się znajo, oni psy majo i w ogóle.
Niejednego takiego dżentelmena Barca już zgasiła niespodziewaną najeżką i ostrzegawczym szczeknięciem. 
Pamiętam taką sytuację, kiedy nasza Suri była smutnym woreczkiem kości, który nie miał nawet odrobiny siły czy chęci poruszać łapami. Wylazłam z ową bidą na dwór, co by zaznała wietrzyku i słoneczka. Wtedy przypiął się do nas herr expert i zaczął perorować, że husky nie powinny być głaskane, bo to twarde psy. Trzeba obchodzić się z nimi bez czułości, najlepiej drażnić kijem i dawać do jedzenia tylko kości. W dodatku trzeba na nie krzyczeć i trzymać na dworze! I biegać, biegać, biegać! 
Suri, zniechęcona wrzaskami pana, powlokła się z powrotem do domu, a ja razem z nią. Zostawiłyśmy za sobą przeszłość, zachodzące słońce i obrażonego pana. Dwie podłe suki nie doceniły jego starań i dobrych rad. 

Ale zaprzęg! One powinny ciągnąć sanki!
Pociągną nawet i rydwan, jeśli sobie tego zażyczę. Ale dzięki za radę, kapitanie oczywistość. 

Bo ona tak patrzy...
Tu chodzi głównie o Suri i jej minę gremlina, czyli: uszy w pozycji niemal horyzontalnej i lekko przymrużone oczy. To jest jej standardowa mina wyrażająca rozluźnienie, co dużo osób odbiera jako złość, fałszywość albo inne negatywne uczucie. Nie, zapewniam wszystkich zatroskanych, Suri nie żywi żadnych negatywów do nikogo. Ona generalnie nie ogarnia, tak z urzędu. 
Zwierzęciem totemicznym Suri jest Rysiek z Klanu lub Zjarany Mietek.  



Robi sztuczki?
A wygląda na małpę cyrkową lub bordera? 
Z całym szacunkiem dla małp i dla borderów, oczywiście. 
Już wcześniej pisałam – nie lubię bałaganić w łepetynach moich psów. 


Piszę takie rzeczy, a potem się dziwuję, że ludzie mnie nie lubią. 

Gdybym się dłużej zastanowiła, to przypomniałabym sobie jeszcze kilka kwiatków. Najczęściej puszczam wszelkie komentarze mimo uszu, albo szczerzę się szeroko do spóły z Duszą. Uświadamiam sobie wtedy, że po drugiej stronie pytania czy komentarza jestem ja i mój wspaniały psi derp. Ludzie mają pytania, a ja mam ją.Czego chcieć więcej? 
Więc wiecie - mogę sobie gdakać i kwękać, ale nie musicie się krępować. Pytajcie i zagadujcie, bo każdy psiarz najbardziej lubi opowiadać właśnie o swoim psie. Nawet, kiedy jest takim ziemniakiem, jak ja. 


sobota, 23 kwietnia 2016

Brace yourself...

... Civil War is coming. 

Za oknem piękna pogoda, a ja siedzę w robocie. Z zatok mi leci jak z kraników. Jestem w lekkim rozkładzie umysłowym, z obojętnością spoglądam na puszki Doliny Noteci i Carno, a kątem ucha (skoro oczy mają kąty, to uszy też) słucham, co się dzieje w pralni i drogerii obok. Zatem, aby zalać pustkę swojej egzystencji, zajmę się tematem bardzo miłym dla mnie, a ostatnio wręcz najulubieńszym. 
(Tak, w tym momencie macie szansę opuścić to miejsce bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym). 
Wielkimi krokami zbliża się premiera filmu, który złamie mi serce w drobny mak. Wiem to. Wyczuwam to w moczu. Co więcej, już się z tym pogodziłam. Biorę to na klatę. 
Będzie bolało. 
Szóstego maja do kin wchodzi Captain America: Civil War. Aaaaagh, this may hurt...


Jestem małym książkowym zbokiem. Z komiksami jest gorzej. Pamiętam, że będąc małym glutem miałam styczność z seriami o X-Men dzięki siostrze. Potem to jakoś wszystko zdechło. Zniechęciłam się dodatkowo do Spider-Mana i Batmana, Superman również wyszedł mi bokiem bardzo szybko (to przez te majtki zakładane na rajtuzy). 
Rewolta przyszła jak obejrzałam Iron Mana
Hej, to nie jest tak, że moja chora miłość do RDJ zainicjowała miłość do Marvela. Było całkowicie na odwrót.  
Żadna chora miłość, to szlachetne uczucie jest! Tak twierdzą głosy w mojej głowie. 

Miłość do superbohaterów powróciła niczym bumerang. 
Jestem takim quasi hipokrytą. Ciężko mi wysiedzieć na jakimkolwiek filmie, chyba że wydarł ze stajni Marvela niczym młode źrebię. Na Deadpoolu byłam dwa razy i gdyby mi ktoś zaproponował kolejny wypad do kina, to bym nie odmówiła.  


W mojej głowie ten wpis lepiej brzmiał. Niestety, coś się po drodze wykoślawiło. Myślę, że to przez mój brak koncentracji. Ostatnio jestem jak namiot. Rozbita, a cała.
Albo po prostu mam problem z wyrażaniem swoich uczuć. Tak, to chyba to. We are very, very deep.
Jeszcze możecie stąd uciec. 

 Marvel mnie rozpieścił, co mocno mnie uderzyło, gdy wybrałam się na Bogów Egiptu. Pozwolę sobie o tym filmie wystosować osobny wpis, ale już mogę napisać, że czułam się rozczarowana, ba, podwójnie rozczarowana. Nawet obecność Gerarda Butlera nie udobruchała mojego zmurszałego serduszka. 
Marvel jest bardzo staranny we wszystkim co robi, począwszy od strony technicznej, na aktorach kończąc. Czy ktokolwiek inny pasowałby na Iron Mana? A Kapitana Amerykę? A co powiecie na najnowszą perełkę – Dr Strange

Gdyby serie o superbohaterach były powieściami, to czytałabym, aż by wióry leciały. Ja niestety jestem komiksowy debil i ciężko mi się zorientować nawet w Kaczorze Donaldzie. 
Marvel zrobił ukłon w stronę takich fanów-debili jak ja i wyzerował wszystkie staty. 
„Od teraz każda nowa seria poświęcona konkretnemu super-bohaterowi bądź grupie super-bohaterów rozpoczyna się z numerem #1. Każdy pierwszy zeszyt ma być z kolei tak napisany, że zrozumieją go nie tylko pasjonaci ilustrowanych opowieści, ale również zupełnie nowa grupa odbiorców, zauroczona filmami Marvela.”  [link]
Nie cieszy mnie fakt tego, ile te nowe zeszyty kosztują. 

Dlaczego właśnie Marvel przypadł mi tak do serca?
Sama nie wiem. Być może nie ma konkretnej przyczyny. Ujmuje mnie to, w jaki sposób zbudowane są postacie z tego uniwersum, i mam tu na szczególnym względzie ekipę Avengerów (NIE Avengersów, tak samo jak NIE doritosów, NIE nachosów, NIE Żółtkówków, etc.). Są jednocześnie niezniszczalni i niewiarygodnie krusi. Są geniuszami bądź świetnymi agentami, którzy łatwo dają się złapać w pułapkę zwykłych emocji. Są majętni, ale tak naprawdę nic nie posiadają. Starają się być normalni mimo całej swojej niezwykłości. Wiele jest w nich sprzeczności ścierających się ze sobą. 
Nie twierdzę, że Marvel pod tym względem jest wyjątkowy. Ale taka konstrukcja mi osobiście bardzo się podoba i nie czuję potrzeby szukania czegoś o bardziej dokręconej śrubie. Hulk podbarwiony grą Marka Ruffalo jest idealnym przykładem takiej totalnej huśtawki. 
Można to ubrać w bardzo trywialne słowa: zwykły szaraczek (jak ja) ze swobodą może identyfikować się z takimi koksami jak Iron Man czy Thor. Z jednej strony geniusz, z drugiej bóg, a i tak handlują z tym samym towarem, co my. 
Mój mentalny piętnastolatek ma się bardzo dobrze, dziękuję. 
Myśleliście, że poważę się na głębsze przemyślenia? Od kilku godzin wciągam zapach siana z dodatkami, zaraz zacznę rozmawiać z jednorożcami. 


Wszystko, co wiąże się z intensywną pracą wyobraźni, łykam jak gąska kluski. Sprawia mi to wręcz perwersyjną radość. Z łatwością daję się porwać wszelkim niesamowitością i bez skrupułów odrywam się od rzeczywistości. Screw gravity. 
"Czytelnik może żyć życiem tysiąca ludzi, zanim umrze (...) Człowiek, który nie czyta, ma tylko jedno życie." - Mądre słowa pana G.R.R. Martina można wynieść poza świat książki. Choć przecież świat Marvela zaczął się właśnie od książek - bo czym innym są komiksy, jak nie książkami? 

Moje najcieplejsze uczucia zaskarbił sobie, oczywiście, szanowny Tony Stark. Jest pokręconą postacią, która ma wiele przymiotów bardzo nie pasujących do superbohatera, a i sam RDJ dorzucił ostro do pieca z własnego kubełka. 
Nie, żebym była blacharą, ale totalnie jarają mnie jego zbroje. Serio. Nosiłabym. Z nim w środku. Why not. 
Tony to elegancki, wywrotowy, i wysublimowany bogaty narcyz, który jednocześnie lata ze śrubokrętem w ręce. Wciąż udoskonala swoje zbroje, zwiększa ich wytrzymałość i umiejętności, czym wypiera właściwie górną granicę swoich możliwości. Jest charyzmatyczny i idzie w zaparte wedle swoich poglądów. Dynamiczny, zmienny, nieprzewidywalny. Gdyby był chorągiewką, to łopotałby pod wiatr. Nieprzekonani? Polecam obejrzeć Iron Mana 2, a potem przeskoczyć od razu do Civil War. Moja konkluzja: coś tu się ewidentnie spierdoliło. Tony zaskakuje swoimi ciągłym przepoczwarzaniem się. 

Swego czasu czytałam wypowiedzi fanów Marvela odnośnie tego, czy RDJ zaszkodził postaci Starka, czy jej pomógł. Miażdżąca ilość osób wyrażała się jednoznacznie: Iron Man przestał być nudnym dupkiem, dostał pluszu i rumieńców, dzięki czemu stał się ikoną wielkiego formatu, wyrywając się ze swojej niszy. Oczywiście, były głosy, które zarzucały RDJ zbytnią nadinterpretację, ale podobna sytuacja jest z jego wersją Sherlocka Holmesa. Aktor, nieważne jak utalentowany, nigdy się nie odizoluje całkowicie od granej postaci i przekradnie choćby cząstkę siebie do swojej gry. Szczególnie, kiedy identyfikuje się ze swoją rolą. 
I tak wszyscy wiemy, że Tony Stark doskonale udaje RDJ.
Wiecie co, ciężko jest tak po prostu opisać swoje myśli w tym względzie. Za długo w tym siedzę i to wszystko zrobiło się dla mnie zbyt osobiste. 
To ten moment, kiedy przestajesz się odzywać, bo wiesz, że ludzie zaczynają cię mieć za lekkiego zboka, zbytniego entuzjastę. Nie chcesz psuć  im humorów, a sobie dobrej zabawy, więc tulisz wargi ze sobą i milczysz. 
Weirdo.






#TeamIronMan?

Tak naprawdę to #TeamAvengers. Ten skład podobał mi się najbardziej. Idealny zespół to taki, którym dowodzi Kapitan Ameryka, Iron Man lata jak podekscytowany nietoperz, Hawk Eye wszystkich kryje, a Hulk i Czarna Wdowa robią na flankach istne pobojowisko. Na to wszystko zlatuje Thor ze swoim boskim narzędziem. Do tego koktajlu chętnie dorzuciłabym rodzeństwo Maximoff, gdyby nie mała komplikacja w postaci Quicksilvera, któremu zdarzyło się umrzeć. 
I Deadpoola, sky is the limit! 
W The Avengers 2 Steve Rogers powiedział coś bardzo ważnego. Walczymy jako zespół. I to chyba najbardziej do mnie przemawia, jeżeli chodzi o Marvela. Mamy superbohaterów, wysokie technologie, salto ze śrubą i wodotryskiem, ale epicentrum wszystkiego jest... Ludzka natura, ludzkie rozterki i uczucia. Ludzka przyjaźń, lojalność, współpraca... 

Uhhh, spuszczam się nad tym jak z wieżowca, a prawda jest taka, że to wszystko psu w dupę, bo nadchodzi Civil War i prawdziwa rewolta w szeregach. Będzie się działo.

Czas się określić i wybrać stronę. 
Ja jestem typem lojalnego kmiota, takie psa przy budzie, i jestem wierna Starkowi od samego początku. Gdybym była superbohaterem (nazywałabym się Derpwolf i nie mam pojęcia, jakie miałabym moce), to poszłabym za nim jak w dym. 
Już nie chodzi o samą postać Iron Mana. Oczywiście, nie mogę założyć tego, co faktycznie stanie się w filmie, ale ze swoim obecnym stanem wiedzy uważam, że Stark (chciałam napisać Palmer - szlag by to, Stiwie...) ma więcej racji w swoim działaniu, niż Kapitan. 
Nie zmienia to faktu, że obaj przypominają mi dwójkę dzieciaków szarpiących się w piaskownicy. 
Z drugiej strony, na Rogersa trzeba brać poprawkę - poczynając od tego, że koleś został siłą wyrwany z innej epoki i musi handlować z trudną dla niego rzeczywistością. 
To lepsze niż M jak Miłość. 
Bracia Russo odwalili kawał mega niesamowitej roboty i to się czuje oglądając wszystkie klipy czy wywiady związane z Civil War. Zapowiada się genialne widowisko, pełne nieprzewidywalnych zwrotów akcji, potężnego CGI i nowych postaci. 
Mam nadzieję, że po obejrzeniu tego filmu będę jeszcze na tyle zintegrowana, że w rzetelny sposób napiszę kilka słów na ten temat. Elaborat na piętnaście stron. 

To kolejna rzecz, za którą uwielbiam Marvela. Zajebiste historie. Czerpiąc z komiksów mają nieograniczone pole do popisu. Poza tym operowanie postaciami komiksowymi na swój przywilej – bo tacy bohaterowie są bardziej plastyczni, stanowią niewyczerpalne źródło wątków, meandrów i pomysłów. Dla nas to nieskończona rozrywka, dla studia Marvel natomiast - nieskończone zyski. I teatrzyk się kręci. 







środa, 13 kwietnia 2016

Karty historii (I)

Dzisiejszym wpisem rozpoczynamy nową serię. Będzie to cykl poświęcony ludziom, których idee i osiągnięcia zmieniły naszą rzeczywistość. Nie, nie będzie tu Hitlera. RDJ też nie. RDJ jest wszędzie indziej. 

Serię rozpocznie pierwszy chirurg-naukowiec, John Hunter, wybrany całkowicie przypadkowo.



Hunter żył w czasach, kiedy bycie chirurgiem było dość... łopatologiczne. Pierwsi chirurdzy nie ząb nie czaili się w anatomii, mieli natomiast dwie silne górne kończyny, którymi onymi władali swoimi ostrymi zabawkami. Co więcej, wykonywali swój zawód w czasie wolnym, ponieważ z zawodu byli golarzami czy też kowalami. Następnym więc razem zanim zamarudzicie na swojego lekarza, pomyślcie o tym, że zawsze mógł być mrocznym golibrodą z Fleet Street. 

Jakby się uprzeć, to Sweeney Todd też uprawiał chirurgię po godzinach...

John Hunter rozpoczął swoją karierę  czasach, kiedy przeprowadzano sekcje zwłok, aby dowiedzieć się, w jaki sposób działają ludzkie bebechy. 
Urodził się w 1728 roku i nie był specjalnym pasjonatem tradycyjnej edukacji. Fascynowała go dzika przyroda, owady, zwierzyna, ptasie gniazda, taka sytuacja. Po śmierci ojca John zupełnie zaniechał uczęszczania do szkoły. 
W wieku 17 lat zaczął pracować ze swoim szwagrem, który był wytwórcą drewna i handlarzem mebli w Glasgow. Nauczył się odpowiednio ostrzyć narzędzia i posługiwać się nimi z chirurgiczną precyzją. 
W wieku 20 lat przeniósł się ze Szkocji do Londynu. Jako chirurg był już nieźle wprawiony – miał odrobinę wiedzy, silne łapy i potrafił bawić się różnymi ostrymi narzędziami. Musiał natomiast obeznać się z ludzką anatomią. Czyli czekało go mnóstwo zabawy i grzebaniny. I smrodku. 
Smrodek jest zawsze. Wierzcie mi, wiem co piszę. Zapach bułki z mlekiem już nigdy dobrze mi się nie skojarzy. Nigdy. 
W Londynie mieszkał starszy brat Johna, William. Był z zawodu doktorem i położnikiem, a na tyłach domu miał swój wesoły pokoik, gdzie przeprowadzał sekcje zwłok. John przyjechał akurat w momencie, gdy William przygotowywał się do jesiennych wykładów na temat roli sekcji zwłok w anatomii. Pracując w gabinecie swojego brata John dostał misję specjalną: przeprowadzić sekcję ludzkiego ramienia. Zrobił to z takim piedolnięciem przytupem, że Williamowi opadła szuflada. Wkrótce zapisał Johna na kursy chirurgii w szpitalach św. Jerzego i św. Bartłomieja. 
John nie był wykształciuchem. Zamiast martwych języków, wolał się uczyć martwych ludzi. Nade wszystko lubował się w zajęciach praktycznych. Podjął próbę kształcenia się na uniwersytecie, ale szybko zarzucił to przedsięwzięcie i z radością powrócił do krojenia trupów. 
W 1761 roku z powodów zdrowotnych Hunter postanowił przenieść się do cieplejszych krajów Europy. Stał się członkiem wojskowego korpusu ekspedycyjnego i odpłynął z Portsmouth na mała francuską wysepkę znajdującą się u ujścia Loary. Miał tam mnóstwo okazji do szlifowania swojego fachu. 
Równolegle z wykonywaniem sekcji na ludzkich zwłokach Hunter zajmował się badaniem innych zwierząt. To było jego prawdziwą pasją, której oddawał się bez reszty. Będąc w Londynie prowadził badania nad wszystkimi dostępnymi tam gatunkami ryb, we Francji natomiast z zapałem studiował budowę anatomiczną tamtejszych zwierząt. 
Huntera szczególnie interesowała anatomia porównawcza i szukanie podobnych struktur wewnętrznych. Wróciwszy z Europy zakupił ziemię w Earl's Court i wybudował tam dom, a potem osiedlił na swoich terenach wiele zwierząt. Trzymał między innymi lamparty, szakale, woły, konie, owce, kozy, barany czy kangura przywiezionego przez Jamesa Cooka. Dla swoich jedwabników sadził morwę, dla pszczół dziurawiec. W domu trzymał wypchane zwierzęta, zmumifikowane ludzkie ciała, szkielety, spreparowane zwłoki i narządy. Przyjemna kolekcja zmieniła się prędko w przyjemne muzeum, na które ja bym osobiście rzuciła okiem. A Wy? 
Znajdowanie zwierzęcych ciał do badań było trudne, ale jeszcze trudniejsze było zdobywanie ludzkich zwłok do sekcji. Z początku Hunter i jemu podobni używali do poszerzania swoich horyzontów wisielców (ach, ten angielski system sprawiedliwości z popołudniową herbatą w tle). Aby jednak zaspokoić naukowe zapędy potrzeba było o wiele więcej eksponatów. 
Spokojna głowa, gdzie jest popyt, znajdzie się też i ktoś, kto chętnie zdobędzie pożądany towar.  I tak, w tamtych czasach całkiem dobrze mieli tzw. rezurekcjoniści. A że niby wydobywanie zwłok albo podkradanie ich z domów pogrzebowych było wtedy nielegalne? Nielegalne my ass
W 1771 roku Hunter wydał „Traktat o naturalnej historii ludzkich zębów”, w w 1786 roku opublikował „Traktat o chorobach wenerycznych”. 
Przez całe swoje późniejsze życie używał swoich umiejętności, by pomagać innym. Swoje teorie i badania zawarł w książce „Traktat o krwi, zapaleniu i ranach postrzałowych”, która została wydana rok po jego śmierci. Zmarł 16 października w 1793 roku w wyniku zatrzymania akcji serca. Miał 65 lat.
Był wybitnym anatomem, ojcem naukowej chirurgii. Jako pierwszy odróżnił rzeżączkę od kiły. Miał swój udział w rozwoju stomatologii, a także przyczynił się do rozwoju zagadnień z zakresu patologii

A Ty? 
Co Ty dziś zrobiłeś wielkiego? 
Albo małego?
... Zrobiłeś coś w ogóle?