poniedziałek, 29 lutego 2016

Rozdanie Oscarów!

Tak! Było. 
I tyle w tym temacie. 
Gratulacje dla Leo, należało mu się. Kolejny Oscar za dwanaście lat! 
Jak chcecie sobie o tym poczytać, to zapraszam tu

Przydarzył nam się ostatnio całkiem niespodziewany, ale bardzo miły spacer grupowy. W bliższym gronie, na osiem psów. Poszliśmy naszą ulubioną trasą. Pogoda nam dopisała, z puli czego popełniłam kilka zdjęć, którymi odważę się podzielić.
Tym razem był z nami Szczepan. Szczepan nie ogarnia, ale to nieważne, bo Szczepan to wporzo gość. Jest naszym jedynym męskim pierwiastkiem w zespole (jakby, bo brak jąder wprowadza tu wątek dyskusyjny). Szczepan w czasie spaceru podejmował próby dogonienia Suri, jednakże Suriken to stworzenie nieznużalne i po trzydziestu sekundach odpoczynku znów wrzuca wyższy bieg.
Nasze mikropsiaki - Kira i Miłka - dzielnie sobie radzą z dużakami. I jedna i druga to ogniste bestie są!
Holy, leniwiec, korzystając z chwili wytchnienia, przez chwilę udatnie zamylała iż biega, a potem klapnęła sobie i odpoczywała.
Barca, szeryf, musiała się pokazać. Może i jest wałkiem, ale takim po kiju!
W sumie zrobiliśmy około 9 kilometrów. Zacny spacer! 

Suri / Barca i Szczepan

Barca / Szczepan

Hokej z Kirą, Fiona, Dusza i Szczepan / Holy

Fiona / Dusza

Fiona i Szczepan / Holy i Szczepan

Szczepan / Holy

Hokej z Holy, Kirą i Barcą / Dusza i Stiw w tle

Suri / Fiona

Hokej z Suri / Barol

Szczepan

Holy i Dusza / Holej i Holy; btw, po co komu ostrość...

Holej i Kira / Miłka

Holej i zjarany Mietek / Suri

Holej z Kirą / z Fioną


I na koniec spaceru - bo za ciastko Duszkens zrobi wszystko. 

piątek, 26 lutego 2016

Disappointment

Z cyklu: derpowe filozofie aka TL;DR, ale będą fajne obrazki. Chyba.

"Od strony morza nadciągał sztorm. Fale były coraz większe, a ich grzbiety spiętrzały się i wściekle pieniły. Niebo jakby zapadło się w dół o kilka pięter. Brzuchate chmury zwieszały się nisko niczym zmęczone upiory. Lada chwila mogło ostro lunąć. 
- Lubisz mnie?"

Stiw wysłał mi to: 
Potem zaproponował:

A wtedy ja poczułam się tak:


Wyspa Disappointment jest jedną z siedmiu wysp należących do archipelagu Wysp Auckland, a który to archipelag należy do Nowej Zelandii. Ponieważ mam chore ambicje uciec do Nowej Zelandii hodować owce, więc jak dla mnie: bomba! 
Alternatywą jest wyjazd do Nowego Jorku i zostanie Avengerem Assvengerem. 
Wyspa Disappointment jest najmniejsza z całego archipelagu, i jak cały archipelag, jest niezamieszkała. Bomba po raz drugi. W dodatku leży w sporym oddaleniu - 8 kilometrów od Wysp Auckland i 290 kilometrów od Nowej Zelandii. Żadnych sąsiadów, można kręcić imprezy. 

Wkurzony albatros,
Thalassarche steadi
Na wyspie gniazduje niemal cała światowa populacja albatrosów szarodziobych, a właściwie ich pewna odnoga - Thalassarche steadi. Nie wszyscy biolodzy zgadzają się co do tego, czy powinno się je faktycznie traktować jako odrębny gatunek od albatrosów szarodziobych (Thalassarche cauta). 





wodnik maoryski,
Lewinia muelleri
Poza tym wyspę zamieszkuje ptasi endemit - wodnik maoryski (Lewinia muelleri). To mały ptaszek, który latania nie preferuje, i jest swego rodzaju biogeograficzną anomalią, bo jako jedyny ze swojego rodzaju chruścieli (Lewina) dotarł do Nowej Zelandii, i to wcale nie do centrum, a właśnie do dwóch wysp archipelagu Auckland: Wyspy Adams i Wyspy Disappointment. 
Woli przedmieścia. Cwaniak. 
Obawiano się, że wodnik dokonał taktyczny odwrót (zdarzyło mu się wymrzeć), ale w 1966 został odkryty na nowo. 

Wyspa należy do ostoi ptaków IBA - Important Bird Area (Important Bird and Biodiversity Area). Innymi słowy jest obszarem ważnym ze względu na ochronę populacji ptaków. 

Side note: nie ufajnie nie-łacińskim nazwom zwierząt. 
Ja szukając ptaszka znalazłam to:

I'm not even mad. 

Dundonald
Teraz trochę historii
14 maja 1866 roku statek General Grant rozbił się na klifach zachodniego wybrzeża wyspy Auckland (główna wyspa archipelagu). Przeżyło piętnastu ludzi, którzy dotarłszy do wyspy Disappointment przeczekali tam osiemnaście miesięcy na ratunek. 
7 marca 1907 roku, żaglowiec Dundonald zatonął na zachodniej stronie wyspy. Przeżyło szesnastu ludzi, którzy z kolei czekali jedyne siedem miesięcy na ratunek. Przeżyli dzięki castaway depot, czyli magazynowi z zaopatrzeniem. Takie magazyny ustawiane są na izolowanych wyspach właśnie w razie takich sytuacji - dla rozbitków. W wypadku załogi żaglowca Dundonald, taki castaway depot był na wyspie Auckland. 

Lecę tam. I to na zaczarowanym dywanie. 
(Koniec ścieżki edukacyjnej, czas na osobiste rozterki).

W zasadzie nie o tym miał być wpis. Ale ja, jak zwykle, dryfuję ze swoimi myślami wszędzie tam, gdzie nie powinnam i omijam główny problem. Odwlekam podejmowanie jakichkolwiek decyzji. Odwlekam wszystko. 
Ostatnio dość często myślę o odległym miejscu. Odległym, osamotnionym. Drobinie ziemi pośrodku bezkresnego morza. Żeby zewsząd dochodził mnie szum fal. Żeby słońce wstawało z morskiej toni, a pod koniec dnia osuwało się w turkusową głębię.
Samotność z 65 tysiącami albatrosów? 
Duszy by się spodobało. Morze ją intryguje, choć do wody ma stosunek umiarkowany, szczególnie kiedy na końcu smyczy ma taką kotwicę jak ja. 
Ona wie, jaki ze mnie pływak olimpijski. Z Titanica to byśmy się nie uwolniły. 
Czy chęć izolacji powinna mnie niepokoić? Izolacji ludzkiej, tej na najwyższym poziomie. Nic tak mnie nie uspokaja jak widok przyrody. I nic tak nie mrozi mi krwi w żyłach, jak widok ludzi. wolałabym być częścią tego pierwszego niźli tego drugiego.
Jestem samotnikiem, który coraz bardziej osuwa się w swoją pustelniczą, tytaniczną pułapkę. Dotyka to najbardziej tych, którzy są wokół mnie - mam mentalnego raka, przyznaję się. Naprawdę szczęśliwa czuję się w znacznym oddaleniu od ludzi. 
Mam świadomość, w jakim rozczarowującym położeniu jestem. Korzystam przecież z całej tej ludzkiej dobroci, chłonę otaczający mnie świat, jestem wrażliwa na wszelkie informacje, podziwiam zdjęcia, oglądam filmy, czytam książki. Nie szukam więc całkowitego odcięcia, a fizycznej bariery, bezpiecznego miejsca ucieczki, punktu odpoczynku, stacji, gdzie mogłabym naładować mentalne akumulatory. Tyle, że te moje bateryjki są całkiem rozpieprzone. Wyładowują się w mgnieniu oka, nawet na czuwaniu. 
Myślę, że to moja reakcja na wszechobecny nadmiar. Nawał informacji, nawał oczekiwań, jeszcze więcej rozczarowań własną osobą. Od tego, tak naprawdę, nie da się uwolnić, można to jedynie w sobie zwalczyć, zdusić, stłamsić. Trzeba żyć głośno i odważnie. A żyję w stłumieniu, nie umiem więc odnaleźć się w społeczeństwie otwartości i pewności siebie, czegoś, co ja nazywam zwykłą nachalnością. Brakuje mi dystansu. 
Nawet do samej siebie. 

Mam taką myśl, której nie mogę odpowiednio sprecyzować. Myśl o tak głębokiej izolacji, że własne wyobrażenia i rojenia stają się czymś rzeczywistym. Kiedy zewnętrzna skorupa rozpada się, i można żyć wedle własnego życzenia i we własnym świecie, niezaburzonym żadnymi niezależnymi, zewnętrznymi bodźcami. Tylko jedno ludzkie istnienie, tylko jedno wyobrażenie. Tylko jedna prawda. 
Jest ryzyko. Bo może się okazać, że wcale nie jesteś człowiekiem, za którego się uważałeś. 
Czy to nie ekscytujące? 
Moją namiastką takiego stanu są moje psy. Wiem, głupio to brzmi, ale to moje odczucia, także fuck off, piss off, Gordon Ramsay approves. Brak ludzkiego czynnika i najcudowniejsze czekoladowe spojrzenie mojego kundla - czy ktoś słyszał lepszym lekarstwie na wszelkie (moje) nerwy?
(Prócz maści na ból dupy?)

"Czytelnik może żyć życiem tysiąca ludzi, zanim umrze (...) Człowiek, który nie czyta ma tylko jedno życie."
George R.R. Martin, Taniec ze Smokami






PS. Stiw jedzie ze mną. 



piątek, 19 lutego 2016

Dean Koontz (I)

Nie moje pierwsze i zdecydowanie nie ostatnie spotkanie z Deanem Koontzem.

Siostrze w końcu udało się przebić przez ten mój zapakowany w gruby marvelowski karton czerep i dotrzeć do jeszcze nienaruszonych miejsc w moim mózgu, ażeby polecić mi dwie swoje ulubione książki Deana Koontza - Grom oraz Drzwi do grudnia
To ten moment, kiedy się zastanawiam, która z nas została zaadoptowana. I dlaczego.
Nie no, oczywiście żartuję (nie, wcale nie - serio, która?)

Generalnie do Deana Koontza mam uczucia słodko-kwaśne. Ni to mnie ziębi, ni to parzy, osobiście nie czuję żadnych konkretnych uczuć z nim związanych. Może dlatego czytanie szło mi jak krew z nosa, bo myślami byłam gdzieś w okolicach Sherlock Holmesa. Znowu. Żadna rewelacja. 
Koontz jest dla mnie takim stępionym Kingiem. Mam wrażenie, że ślizgam się po powierzchni, nie umiem się wgryźć w jego książki, nie łykam fabuły jak gąska klusek, nie czytam między wierszami. 
Nie znaczy to, że jego twórczość mi się nie podoba. Owszem, podoba, natomiast na umiarkowanym poziomie, jeśli można to tak nazwać. 

Najpierw przeczytałam Grom. Jak tu najprościej ująć sens tej książki? Podróże w czasie, pioruny, naziści i cięty humor w wykonaniu małoletnich sierot. Bliźniaczek w dodatku. 
Może być?
Książka (znów chciałam zacząć akapit od generalnie - mam emocjonalny problem z tym słowem od ponad roku) mnie zaskoczyła, i to mocno. Ba, mogę się założyć o rękę Deadpoola, że zaskoczy każdego, kto po nią sięgnie. 
Myśląc o podróżach w czasie na ogół skupiamy się na cofaniu się w przeszłość. W tej książce nie jest to takie oczywiste. Wysiadałam z dyżilansu ilekroć bohaterowie zaczynali kontemplować nad paradoksami w czasie, ale jak już wyżej wspomniałam, to wina Sherlocka Holmesa. 
Moja przyszłość to twoja przeszłość. 
Grom jest powieścią o tym, że można stawić czoła przeciwnościom losu, można przeciwdziałać jego naturze. Chyba że jest się mną, to wtedy nie. Naziści mają ułatwiona zadania. Jakby. 
Najbardziej spodobało mi się konstrukcja fabuły - idealna układanka, wszystko do siebie pasuje, a czytelnik odkrywa to powoli, po jednym kawałeczku, a przy tym jest naprawdę mocno zaskakiwany. 
I są żaby! 
"Przeczucia to tylko wiadomości, które przekazuje nam podświadomość, pracująca na szaleńczych obrotach i korzystająca z informacji, jakimi wzgardziła świadomość."
"Zazdroszczą ci po prostu tego, że jesteś szczęśliwym człowiekiem. Zazdroszczą ci tego, że ty im nie zazdrościsz. Jedną z najsmutniejszych właściwości człowieczej egzystencji jest fakt, że niektórzy ludzie nie potrafią cieszyć się samym życiem, ale radość znajdują tylko w niepowodzeniach innych." 
"Przeciwności rodzą wytrwałość, a twardzi wygrywają. I pozostają na placu."
"Ale równocześnie zdarzają się chwile, w których uświadamiam sobie, że znaleźliśmy się tu dla jakiejś przyczyny, jakkolwiek zagadkowa by ona nie była. To nie jest bez znaczenia. Gdyby nie miało znaczenia, to nie istniałaby tajemnica. Byłoby to tak nudne, oczywiste i pozbawione tajemniczości, jak zasada działania automatu do kawy."
"Ale jeśli nawet jestem teraz zdolna spojrzeć w lustro na moje ciało, to i tak ciągle mam tę twarz doczepioną na górze."

Po Gromie wzięłam się od razu za Drzwi do grudnia. Pierwszy rozdział, a ja już w głowie miałam jedno: główna bohaterka to tępa jak buzdygan cipa. 
 Trzymała fason do samego końca. 
Tutaj szału nie odczułam w ogóle. Pomysł naprawdę genialny, ale główna bohaterka rąbie wszystko totalnie. Zdaje się, że oczekiwałam podobnego zaskoczenia, jak w przypadku Gromu, a cała książka przeleciała mi przed oczami bez fajerwerków. Zrobiłam krótkie: meh, i odłożyłam drzwi na półkę, jakkolwiek to paradoksalnie brzmi.
Bo tutaj również chodzi o paradoks, choć w nieco innym kontekście. O wyrwanie się z racjonalnego schematu rzeczywistości. O uwolnienie swojego astralnego ciała. O poznanie swoich parapsychicznych zdolności. O spranie kilku złych gości. Naprawdę, naprawdę złych
Od początku, niestety, miałam już pewne domysły, które okazały się prawidłowe. Nieważne, jaka będzie akcja, pieczątkę "i żyli długo i szczęśliwie" można trzepnąć na koniec bez zastanowienia. 
Właśnie, koniec! Wszystko kończy się na bodaj kilkunastu stronach, pozostawiając ssący niedosyt. 
Czegoś tu brakuje
Parchata układanka. 
"Zapomnienie to początek uzdrowienia."

Osobiście, gdybym miała komuś polecić którąś z tych książek, postawiłabym na Grom
(Przynajmniej główna bohaterka nie będzie wkurzać!)

Dla tych, co TL;DR - w nagrodę Deadpool


Sloorp



piątek, 12 lutego 2016

Tchórzeł

Mam ci ja psa rasy okazjonalny tchórzeł szczeciński. 
Nie, nie, to nie tak, że ona się wszystkiego boi. Wręcz przeciwnie. Entuzjazm to z niej aż tryska. Tylko czasami, jak się tak z marszu na coś nastawi, że to dobre i cacy, a takie nie jest, to się zraża. I pojawia się tchórzeł
Tchórzeł załącza w psie tryb awaryjny i pies traci jakąkolwiek zdolność współpracy. Innymi słowy robi mi siarę. 



Pewnego dnia padła część sterowników, tchórzeł zamiast wrócić do domu na czterech łapach, to wrócił na trzech. Został więc zapakowany do rydwanu powożonego przez Stiwa i zawieziony do weterynarza.
A tam cuda-wianki, rentgeny, masakra jednym słowem, istna rzeź niewiniątek. 
Okazało się, że nie jest tak źle, łapy amputowywać nie trzeba, tchórzeł będzie żył. Ale co się pies napocił przy tym (a my razem z nim) to już jego. 

Takie jest tło. Teraz motyw główny: jedziemy na szczepienie. 
Zazwyczaj, jak gdzieś jadę, a ma mi towarzyszyć pies, to jest to Dusza (wyżej wspomniany tchórzeł). Jej samej jazda autobusem podoba się znacznie, z radości tupta w miejscu, śpiewa i robi wiele dziwnych ziemno-powietrznych konfiguracji. Tak było i tym razem. Śpiewy na przystanku, podekscytowanie autobusem, ale jak wysiadłyśmy na przystanku obok weterynarza, to zaczęło się kiepścić. Pies wrzucił grób na pysk i spojrzał na mnie z pewnym nerwem.No nic, może sobie człowiek robi tylko jaja? Nie? Może jednak? 
W poczekalni strach, taki umiarkowany, całkiem do przyjęcia. Jeszcze da się przeżyć. 
Otwierają się drzwi, pani weterynarz woła. 
NOPE, czas na mnie!
W rezultacie psa musiałam niemal wnieść. 
W gabinecie Dusza ustawiła się frontem do drzwi i modliła się do nich z zaciętością małego fanatyka. Chyba miała nadzieję, że skoro nie patrzy na panią weterynarz, to ona też jej widzieć nie będzie. 
- Dusza, nie rób siary. - Stwierdziłam w pewnym momencie. 
- Kij ci w nery. - Odparł pies, patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Zdrajca! 
Kija w nery nie dostałam, natomiast pies dostał dwa zastrzyki, na które ledwie zwrócił uwagę, bo usilnie próbował otworzyć drzwi siłą woli. X-Dog, jak nic; mamy kandydata na nowego Wolverine'a. 
Pies, rozindyczony jak jasna cholera, nie widział problemu w tym, by pójść się zważyć. Waga wskazała prawie 22 kilogramy, a pani weterynarz skomentowała, że pies się poprawił.
- Ona wcale tak dużo nie je. - Powiedziałam. - Ale trudni się złodziejstwem. 
Styczniowy bilans: kurzy korpus, kotlet i placki ziemniaczane. Na zdrowie. 
Z gabinetu wypadłyśmy niemal tanecznym krokiem, brakowało tylko zapierającego w piersiach podkładu muzycznego. W locie pożegnałam się z rozbawionymi ludźmi w poczekalni i całkiem niespodziewaną kałużą moczu; dobrze, że Duszy nie zebrało się na uwalnianie emocji, bo potrzebny byłby kajak. 
Przed gabinetem stanęłyśmy i spojrzałyśmy sobie w oczy. 
- Nigdy więcej. 
- Przeżywasz. 
- Mogłam zginąć. 
- Wschodnio-mistyczno-transcendentalne-pieprzenie-w-bambus, tyle ci powiem. 
Grób na pysku pozostał aż do powrotu do domu, choć panika spowodowana weterynarzem zgasła równie szybko, jak się pojawiła.
No, ale przecież, mogła zginąć. 




niedziela, 7 lutego 2016

Spacer Grupowy (Jezioro Szmaragdowe)

To będzie najbardziej sucha relacja, jaką możecie sobie wyobrazić. 
Nie przejmujcie się, przewijajcie dalej, oglądajcie obrazki, bo ten wpis powstał głównie z myślą o zdjęciach. 



Dzisiaj wraz z Duszą pojechałyśmy na spacer grupowy. 


Coś Wam powiem. Dusza umie tłumy. Ja kompletnie nie


Ale przynajmniej wyprowadziłam swoją depresję na spacer poza moje bezpieczne Winterfell. 
Nuna była nieco zmieszana zaistniałą sytuacją. Zwykle trzyma się ze swoją derpową ekipą, standardowym Woof Packiem. Niestety, ze względów strategicznych, lalki musiały zostać w domu, a na spacer pojechał tylko specjalny delegat. 
Dusza miała do czynienia z bardzo różnymi psami i jakoś nie mogła się odnaleźć, by rozkręcić jakąkolwiek zabawę. No stara, głęboka woda. Czas dorosnąć. 
(I kto to pisze?)
Nie ma co, Nuna się spisała, siary mi nie narobiła. 


Miło było zobaczyć tyle cudownych psiaków. Cieszę się, że pokusiłam się o wzięcie aparatu. 

Reiko i Floey / Reiko

Floey, Dundee, Tosia i Jasper / oraz nie pamiętam imienia tego cudnego psiaka, przepraszam. 

Tosia i Floey

Zonda i Dusza z sytym podgarlem / ??? 

??? / ???

Floey / ???

Nuneł / Reiko

Floey, Dundee, Tosia, Jasper / Pirat

Nunisław - no, stara, dawaj to ciastko! 

Szczerze mówiąc, spacer był krótszy, niż się spodziewałam. Odczułyśmy z Duszą spory niedosyt, więc po powrocie do domu zarządziłyśmy natychmiastowy wymarsz w dzikie ostępy! 

Suri, Dusza i Barca. Fiona nie raczyła się dostosować.

Jedyną dziczyzną, na jaką natrafiłyśmy były puste butelki i puszka po Somersby. Tak, mili państwo, Somersby zawitało w lesie. Cuda na kiju. 

Nasz dzisiejszy urobek.


Nasz plan obejmował krótki, lekki spacer. Cóż, lekki był, bo nawet za bardzo nie odczuliśmy, ile przeszliśmy. 

No weź daj ciastko, no...

Mniej więcej w połowie trasy zrobiliśmy sobie małą przerwę, żeby dziewczyny poszalały trochę we własnym tempie i konfiguracjach. 










Zawsze zadziwia mnie to, jak lalki walczą o patyki. Znajdą sobie takiego, co to jedynym słusznym się okazuje, i dalej się o niego piłować... 



Generalnie: fakmi, blogspot mnie nienawidzi, nie formatuje mi wpisu jakbym chciała. Jedyne, co mi pozostaje, to: