czwartek, 23 czerwca 2016

"W zdrowym ciele, zdrowy pies"

Jak tak sobie myślę, to bloger ze mnie żaden. Moje notki pojawiają się z częstotliwością charakteryzującą występowanie ospy czarnej. Hue. 

W weekend byłam wraz z Duszą na warsztatach W zdrowym ciele, zdrowy pies organizowanych przez panią dr Katarzynę Pęzińską-Kijak w Przychodni Rehabilitacji Weterynaryjnej Vetico. 
To były nasze pierwsze warsztaty kiedykolwiek. Tak, przyznaję się bez bicia, że do tej pory nigdy przenigdy nie pojechałam na żadną taką imprezę. Zdaję sobie sprawę, że na ogół są to wartościowe spotkania. Jest to także okazja do spotkania innych ludzi... I właśnie o to się rozbija. 
Bo ja ludzi nie umiem. 
Teraz jednak zdecydowałam się pójść, głównie dlatego, że znam panią Kasię i bardzo cenię ją oraz jej wiedzę. To naprawdę świetna osoba, z którą pracuje się z prawdziwą przyjemnością.
Dusza do pomysłu podeszła bardzo entuzjastycznie – dla niej każda okazja do spędzenia ze mną czasu jest powodem do ekscytacji. Oczywiście, miała przez moment chwilę wahania, gdy zobaczyła (a raczej wyczuła), że jesteśmy w psiej klinice. Ma permanentnego focha do tego typu placówek, szczególnie po akcji z RTG (miała pękniętą torebkę stawową) i sterylizacją, nie wspominając już o szczepieniach. 
Całe warsztaty obejmowały: podstawy żywienia psów sportowych; choroby i wady wrodzone u psów, najczęstsze urazy u psów sportowych ich profilaktyka; prawidłowa rozgrzewka psa przed treningiem; formy treningów i ćwiczeń wzmacniających; prawidłowe zakończenie treningu z psem. Dla mnie wartościowe były szczególnie dlatego, że mogłam sobie usystematyzować własną wiedzę (chaotyczną, jak wszystko w moim życiu) i uzupełnić ją o dodatkowe informacje. Tu ukłon w stronę pani Kasi po raz kolejny, bo jej wykłady były przejrzyste i ciekawe. 



Kolejną rzeczą, z której jestem bardzo zadowolona: Dusza poznała Fit Paws
Obawiałam się tego, czy zechce z nami współpracować, gdyż ponieważ mój pies ma zawsze własne zdanie. Tak było, kiedy w ramach przedmiotu o psach na magistrze miałyśmy zajęcia z agility. Jej zapał spadł do zera po piętnastu minutach i nawet parówki nie zachęciły jej do powrotu na tor. 
No cóż. 
Piłki jej się spodobały. Nie zawsze wiedziała, o co chodzi, bo to był jej pierwszy raz z tego typu rzeczami, ale włażenie na nie sprawiało jej frajdę. Szczególnie, że czuła niezgorsze smaczki w naszych rękach. Próbowała wszystkich zabawek, przednimi i tylnymi giczami. Z przednimi łapami na ogół nie było problemów, tylne były trudniejsze do ogarnięcia. Najbardziej przypadł jej do gustu dysk. 
Z początku była tak rozbuchana, jakby miała mały reaktor, potem jednak się ładnie wyciszyła. Inni uczestnicy warsztatów też z nią ćwiczyli, a ponieważ mieli ciastka, to Dusza była otwarta na wszelkie propozycje. Tak, mój pies za żarcie zrobi wszystko, nawet salto ze śrubą, wodotryskiem i przytupem. Poza tym, co już stwierdzam nie pierwszy raz, Duszłak jest odważnym psem. Nawet, jak czegoś nie zna, to się tego nie obawia. 
(Bo tak naprawdę straszny jest tylko nasz diaboliczny niebieski odkurzacz). 
Mój pies jest jak ja. Za jedzenie zrobi wszystko
Po ćwiczeniach była na tyle zmęczona, że od razu zawinęła się do spania. Generalnie całe warsztaty była bardzo grzeczna i cierpliwa. Jedynie w przerwie między wykładami miała moment, że latała po przychodni jak Żyd po pustym sklepie. Na szczęście nie jest typem, który niszczy wszystko na swej drodze (choć czasami potrafi podszczypać kwiatki na balkonie, tak gdzieś przy samej donicy), natomiast zdarza jej się dyskutować. Trochę nam więc pogadała. 
Moje psy nie są wyczynowcami czy sportowcami, jednak na sercu leży mi ich zdrowie i dobrobyt. O urazy związane ze sportem nie muszę się jako tako martwić, ale dziewczyny są raczej biegające, co muszę mieć na względzie. Wszelkie treningi prowadzimy w sposób prawidłowy: rozgrzewka przed i wyciszenie po. Przy okazji poznałam kilka przydatnych ćwiczeń wzmacniających i rozgrzewających, co w przyszłości nam się na pewno przyda. 
Niedzielę uważam za udaną, a całe szkolenie bardzo mi się podobało. Czuję się też zachęcona do jak powszechnie wiadomo, moim zwierzęciem totemicznym jest leniwiec. 



piątek, 27 maja 2016

Koncert Adama Lamberta

Nie lubię takich oczywistych tytułów. Przez chwilę chciałam nazwać notkę "kurze nóżki w galarecie", ale cóż, czasem trzeba postawić na prostotę. 

Wpis z dedykacją dla Ewy oraz mojej siostry Alicji

Wiem, że notka o koncercie, który był prawie miesiąc temu to słaba opcja, ale ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu. Co ranek piję filiżankę niech-to-wszystko-spierdala, by poczuć się lepiej, także rozumiecie. Mam maksymalnie spóźniony zapłon. 
Na pocieszenie: Instagram wciąż jeszcze dość prężnie działa. 

Ostatnio pewna znajoma mi osoba zapytała mnie (o ile komentarz na fejsie można uznać za pytanie) czy Adama Lamberta to ja słucham dla beki. Wtedy pozwoliłam sobie zignorować to pytanie, ale teraz na nie odpowiem. Całkiem szczerze. Nie, nie słucham go dla beki, a całkiem na poważnie. Lubię jego muzykę.
Ja wiem, że część moich znajomych nadal jest przekonana, że jestem dzieckiem nietoperzy, na obiad zjadam kota, a w klatce trzymam mrocznego kruka z trzecim okiem na czole. Nic z tych rzeczy. Posiadanie żarówiasto żółtego kanarka mnie zadowala, a w kocinie zupełnie nie gustuję, więc koty sąsiadki mogą czuć się bezpieczne. Cały mroczny staf nie wychodzi poza teren mojego mózgu.
Nigdy tak naprawdę nie dzieliłam muzyki na kategorie. Słucham tego, co mi się podoba, i nieważne, czy to trash-death-emo-super-mario-progressive-agressive-metalcore czy też glam-shout-pretty-rock z lat osiemdziesiątych, albo jakiś indi-alternative-goat-mountain-disco. Jeżeli coś jest miłe dla mojego ucha, to staje się automatycznie moją muzyką. A, że najczęściej to mocniejsze kawałki przypadają mi do gustu – cóż, kwestia przypadku. Ten typ tak ma.
I tak, na mojej playliście znajdziecie Sabaton po sąsiedzku z One Direction, Disturbed obok Amy McDonald, Enej wymieszany z Rhapsody of Fire, muzykę z Sherlocka ściśniętą razem z soundtrackami z Deadpoola, Iron Mana, Bolta i Króla Lwa. I to wszystko ma jedną kategorię. Moja muzyka. Której słucham JA. Bo lubię, bo sprawia mi przyjemność, etc. Jaśniej się już nie da, pozostaje tylko ręczne przetłumaczenie. Handlujcie z tym.


Wystarczyło, że posłuchałam jednej piosenki Adama, a już zostałam zarażona. Jego muzyka ma w sobie wiele energii, której szczerze mówiąc od dawna mi brakowało. Lambert jest jak kolorowy ptak, krzykliwy i charyzmatyczny.
Uwielbiam całe show, jakie wokół siebie robi. Dopracowane, wyważone, mocne, pełne energii. Profesjonalne podejście do tematu. Żadnej fuszerki.

Skupmy się jednak na tym jednym dniu. 30 kwietnia, sobota, godzina zero. 
Gru, gru, madafaka!
Właściwie nie zero, bo była szósta. Szczegóły, szczegóły.
Byłyśmy tak podekscytowane z siostrą, że z ciężkiego wrażenia wsiadłyśmy do złego pociągu. To taka typowa przypadłość dla mojej rodziny. Kiedy do głosu dochodzi panika, mój mózg robi sobie wolne.
Udało nam się wysiąść na następnym przystanku, gdzie powitała nas cisza, jakieś dziesięć stopni na plusie, pani sprzątająca (i rzucająca szczotką po torach) i czarny nigga piżą siedzący na tablicy z nazwą dworca.
Dalsza podróż minęła bez komplikacji. A ponieważ miałam książkę, to nawet do niej nie zajrzałam. Robin Cook ostatnio sprawia, że zaczynam podziwiać wszystko z okien środków komunikacyjnych.
W Warszawie byłam już któryś raz. I któryś raz przelotem. Może kiedyś uda mi się pojechać tam i zobaczyć więcej niż gitarę z Hard Rock Cafe, Złote Tarasy i dziurawy budynek.
Sam koncert Adama zaczynał się o 21. My z siostrą byłyśmy już pod Torwarem o godzinie 15. Szaleństwo, nie? Ogólnie, o całej rzeczy w wielkim skrócie: cały koncert to czekanie albo stanie. Albo stanie podczas czekania.
Jedyne zdjęcie, które mi w ogóle wyszło.
Well, to i tak wysoki standard jak na toster z funkcją budzika.
W kolejce poznałyśmy cztery świetne kobietki: Elę, Asię, Anię i Mirkę. Jak to się mówi, największy klimat robią ludzie, i muszę się z tym zgodzić. Podpisano: ja, socjopata.
Sama kolejka to była pełna kulturka. Przynajmniej dopóki nie ogłoszono, że wpuszczają na Torwar. No to chuj bombki strzelił, kulturka zamieniła się w dzikie bydło, wszyscy ruszyli z kopyta pod drzwi. Zrobił się tak prawilny ścisk, że moje wszystkie narządy drastycznie zmniejszyły swoją objętość. Czułam się tak, jakbym się rodziła po raz drugi. To było bardzo specyficzne uczucie.
No trespassing? Yeah, my ass! 

Sam koncert zaczął się z opóźnieniem, co u Adama jest normalne. Jako suport przygrywał nam DJ nie-pamiętam-jaki. Niestety, ze swojego Apple’a puszczał coś, co docierało do moich uszu, ale już nie do mózgu, więc moje wrażenia są nijakie.
Natomiast, gdy na scenie pojawił się Adam
Po pierwsze: robi wrażenie. Po drugie: robi OGROMNE wrażenie.
Jak już pisałam, Adam to energia w najczystszej postaci. Nie dziwię się, że cała sala wpadła w istny kociokwik. Gdyby nie to, że ja na wszystko reaguje jak typowy słup soli, to darłabym japę razem z innymi. Niestety, ja z zewnątrz jestem tak emocjonalna jak żelbetonowy kloc.



Z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jaka była lista piosenek, a jestem zbyt leniwa, by jej poszukać. Dobór jednak był bardzo dobry, skoro żelbetonowy kloc zaczął się nawet kiwać i podśpiewywać pod nosem (no, toż to były jęki duszy potępionej pokutującej w dziewiątym kręgu piekieł, ale na szczęście nikt tego nie słyszał). Na pewno było Ghost Town, Mad World, If I Had You, Fever połączone z Shady i Lay Me Down, Another Lonely Night, Welcome To The Show, Runnin’ połączone z Chokehold i Sleepwalker, Lucy (ja tam razem z siostrą w tej piosence słyszymy „lasange”)… I oczywiście, ma najulubieńsza i najwspanialsza piosenka: Trespassing połączona razem z Another One Bites The Dust. Geniusz w czystej postaci.


Nie jestem aż takim ekspertem w dziedzinie Lamberta, więc nie będę się zachwycać jego strojami. Najbardziej zapamiętałam jego ciapaty komplecik, do którego założył czapkę z daszkiem podczas bisu (którym było Trespassing).


Mili dla oka byli, są i zawsze będą tancerze Adama. Jako żelbetonowy kloc także w poruszaniu się, gapiłam się na nich jak zaklęta. Czyli jak zwykle, bez zmian w tej materii.


Adam ma u mnie plusa za świetny kontakt z publicznością. Ma w sobie ten pierwiastek Freddie’go Mercury’ego, jak ja to nazywam. Frieddie potrafił rozgrzać każdą publikę. Adam jest na dobrej drodze do uzyskiwania podobnego efektu. Dużo daje to, jak on sam porusza się po scenie. Mogłabym ze spokojem użyć sformułowania, że robi to jak młody bóg.
A twarz to mu Michał Anioł dłutem haratał.
Koncert tak zagęścił atmosferę, że w pewnym momencie musiałam się z siostrą ewakuować na bok, bo klimatyzacja Torwaru posysa kosmicznego członka. Samemu koncertowi to oczywiście nic nie ujęło. Głos Adama koi i ucisza wszelkie niedogodności.
Znacie to uczucie, kiedy basy zdają się rozrywać płuca, a serce dosłownie rośnie w piersi sprawiając, że wszystko się całkowicie odrealnione?


Żałuję, że nie uda mi się zjawić na koncercie Adam Lambert + Queen. Łudzę się, że w następnym roku ten duet ponowi swoją trasę koncertową.


Zmierzam judo końca. Oczywiście, mogłabym się szczegółowo rozpisać, ale z takimi opisami, to jak ze snami – nie ma nic nudniejszego niż słuchanie, co się komuś śniło.

Adam jest świetny na płycie i jest świetny na żywo. Ciężko pracuje w czasie koncertu i myślę, że najwięksi sceptycy oddaliby mu tę sprawiedliwość. W jego show nie ma sztuczności czy przesady – nie, Adam w ogóle nie ima się takich rzeczy. Pokazuje się z przytupem, z mocą i emfazą, ale jest w tym wiele serca i oddania. Welcome To The Show. 



Filmy: szeroko pojęty jutub. 

sobota, 14 maja 2016

W międzyczasie (I)

Nazbierało mi się ostatnimi czasy trochę zdjęć ze spacerów. Dzisiaj więc zamiast literek będą obrazki, ponoć mniej męczo oczy. 

Nasz ostatni spacer grupowy wyszedł jakiś taki koślawy, nawet Endomondo nie włączyłam.


Suri
Barca
Dusza i Barca
Michał i Bigos
Grażyna i Dusza; Stiw i Miłka
Miłka
Barol prezentuje swoją szczupłą sylwetkę :v 
Barca i Suri
Bigos
Bigos
Kto tego badyla w kadr wetknął, co :v ?
Bigos
Szczyt moich możliwości edytorskich... usunąć smycz. 
Derp się zmęczył
Suri
I tylko Dusza wyszła dobrze :v
Z Duszłakiem, Fioną i kawałkiem Suri
Stiw <3. 

Gdy tylko udało mi się wrócić nieco wcześniej z pracy, wyrwałam psy na małą sesję polową.
Wyszły cudownie, jak zwykle. 
To urodzone modelki.

















sobota, 7 maja 2016

Suri

"Cały piątek spędził wisząc na telefonie, szukając czegoś do wynajęcia. W tak wielkim mieście jak Nowy Jork nie było to trudne zadanie, ale wolał większe mieszkanie albo najlepiej dom, co już sprawiało pewien problem. Nie chciał niczego „na chwilę”, bo podejrzewał, że jedno „na chwilę” szybko zamieni się w cały katalog, niefortunny zbiór niepasujących do siebie, improwizowanych rozwiązań. Nie miał ochoty zamieniać swojego życia w przelotny śmietnik."


Marzec 2016

Dziś mija okrągły rok, od kiedy Suri stała się częścią naszego Woofpacka zwanego również Gangiem Derpa. 
Z tej okazji robimy mały #throwbacksuri.


Zaczęło się od tego, że nic nie planowaliśmy. Nie planowaliśmy, że będziemy mieli trzeciego psa, dopóki nie zobaczyliśmy Suri na stronie fundacji. 
Pominę cały proces adoptowania psa – bo szczerze mówiąc, sama już nie bardzo pamiętam, jak to dokładnie się potoczyło, natomiast osobiście mogę szczerze polecić fundację Północniaki – fajna ekipa, ogarnięta i trzeźwo myśląca. 

7 maja 2015
Miesiąc kwiecień minął nam pod znakiem przygotowań i ustaleń, co do adopcji. W końcu jednak nadszedł ten dzień – 7 maja – kiedy Suri miała do nas trafić. Pamiętam, że miałam wtedy rano zajęcia z futerek, a potem zaliczenie z obrotu. Zamiast sobie powtarzać informacje o tym, z czego są robione flaki do kiełbas, lub jak bardzo jebitna może być szynka, ja zachodziłam w głowę, czy Suri siedzi już w aucie i jedzie do Szczecina, i jak znosi podróż. Bo oczywiście, jak już znaleźliśmy sobie psa, to na drugim końcu Polski, w końcu sky is the limit. 
Nie, nie widzieliśmy jej na żywe oczy. Na martwe również nie. 
Nie wiedzieliśmy też, jak reaguje na inny psy czy dzieci. 
Nie wiedzieliśmy o niej nic. Wzięliśmy kota w worku. Właściwie to psa. Psa wyglądającego jak worek kości. 

Czerwiec 2015


Pierwsze spotkanie z Suri?
Dostałam mokrego, pełnego szczerości, ulgi i niepewności buziaka. Suri jeszcze była w innym wymiarze i wirowała ponad swoim wątłym ciałem. Obie nasze lalki – Dusza i Barca – przyjęły swoją nową towarzyszkę życia z przejęciem i ufnością. Wyglądało to tak, jakby znały się od zawsze.



Maj 2015


Suri była niedożywiona, smutna i wycofana, a przyjeżdżając do nas i tak przebyła już długą drogę – została odłowiona w Lublinie, potem była leczona w Warszawie na babeszjozę, ostatecznie trafiła do nas z jeszcze nadwątlonym zdrowiem. Najważniejsze jednak było to, że znalazła dom. 
Dla nas najważniejsze z kolei było to, że tym domem dla niej jesteśmy my




Marzec 2016
Suria zbiera zachwyty. Jest potężna, ma grube łapska, dojmujące spojrzenie, i gęstą, piękną sierść. To połączenie łagodności z energią, prędkości z siłą, słodyczy z totalnym gapiostwem. Jest takim typowym Zjaranym Mietkiem. Nie ogarnia nic i nigdy, jest gamajdą pierwszej wody. Nie ma w niej ani grama agresji, jest niczym wielka przytulanka. Wystarczy do niej zagadać, a już zmienia swoją konsystencję na budyń. Trafiła nam się bezproblemowa lalka, istny anioł w futrze. 


Maj 2015

Ciężko mi sobie ją przypomnieć jako smutną kupę kości – z wystającym kręgosłupem i kościami miednicy, z brzydką sierścią, wielkimi uszami nietoperza zwisającymi jak u gremlina po bokach głowy i wygolonymi łapami po kroplówkach i zastrzykach. Walka o jej zdrowie była małą i upierdliwą odyseją – jednego tygodnia morfologia była w porządku, następnego siadała już ciężko na oba poślady. Jak wychodziła z zapalenia jelit, to pojawiło się zapalenie migdałka. Ostatecznie jednak lalka wygrała to starcie z rzeczywistością i stanęła na wszystkie cztery łapy. 
Pamiętam jak wnosiłam i znosiłam ją po schodach, bo sama nie umiała. Pamiętam jej pierwsze spacery, i jak raz nawiała nam w lesie. Serce w gardle. Ale nie uciekła. Wróciła do swojego domu. 
 




W mojej perspektywy cała adopcja była robiona na totalnego wariata. Dopisali ludzie – dziękuję każdej osobie, która przyczyniła się do tego, że Suriken do nas trafił; mieliśmy też potężne szczęście. 

Maj 2016

Tu następuje ten moment, gdzie osoby z grupy Fit, healthy, working dogs POLAND wiedzą, że zaraz rozedrę się jak prześcieradło. 

Adopcyjniaki to przecież często psy po przejściach. Bite, głodzone, odtrącone. Zdarzają się takie promyki, jak Suri, która mimo wielu złych przeżyć nadal garnie się do ludzi z całą walizką miłości, ale nie każdego psa stać na tyle optymizmu i łagodności. 
To taki okrężny wstęp do faktu, jak bardzo drażni mnie już mocno utarty slogan: nie kupuj, adoptuj. 
Czerwiec 2015
Nie zrozumcie mnie źle – bardzo pochwalam sam mechanizm adopcyjny i fakt, że ludzie chcą brać porzucone zwierzaki i dać im nowe, lepsze życie. Od dłuższego czasu jednak obserwuję pewną tendencję, takie odgięcie w drugą stronę. Każdy, kto chce psa z hodowli, od razu jest tępiony. Samym hodowcom, tym dobrym, sprawdzonym i rzetelnym, też się po trosze obrywa. 
Powiedzcie mi, czemu mamy brać odpowiedzialność za czyjeś widzimisię? Okrutna prawda wygląda tak, że pies nie jest niczyją powinnością czy obowiązkiem, a zachcianką. Zachcianką, która nierzadko trafia na śmietnik czy ulicę. Bo się znudziła. 
Rozumiem ludzi, którzy biorą zwierzaki ze schronisk, przytulisk czy fundacji. Sama chętnie, gdybym miała odpowiednie warunki, przytulałabym psiaki chociażby na DT. Ale jednocześnie mam pełne zrozumienie dla osób, które wybierają psy hodowlane. Mam tu na myśli tych odpowiedzialnych, którzy mają konkretne preferencje i chcą psa o pożądanych cechach. To nic złego: wiedzieć, czego się chce. To zmniejsza ryzyko, że pies zostanie porzucony. 
Jasne, że ryzyko istnieje. I rasowym zdarza się brzydko zlądować. To nie jest regułą. Może się zdarzyć przecież wszystko – losowa sytuacja życiowa, lub z nagła ujawniona głupota, wcześniej ukrywająca się pod postacią allelu recesywnego... 

Maj 2015
Tak jeszcze odnośnie adopcji.
Mnie się to nie przytrafiło, ale nie zliczę, ile razy słyszałam historię o podobnym zabarwieniu. Mianowicie – zbyt gorliwi ludzie od adopcji. Jak już wspominałam, ja spotkałam się z trzeźwo myślącymi i konkretnymi osobami, ale nie da się ukryć, że niektórym chce się aż za bardzo. 
A bo za małe mieszkanie, a bo za duże, a bo wynajmowane; a bo płot nie taki, a bo tu schody, a sąsiedzi, a dzieci, a koty, a tu słońce w zenicie, a tam przejście do Asgardu. Wywiad rodzinny do trzech pokoleń wstecz z odnogami, i po kiju, i po kądzieli, a do tego testy psychologiczne, podanie, trzy zdjęcia i zgoda rodziców. 
Są też i tacy z całkiem przeciwnego bieguna - po prostu nierzetelni, którzy powinni dostać medal za prace (tu: wolontariat) robione na odpierdol. 
To nie bierze się znikąd, oczywiście. Chrzanią obie strony – bo jest tyle samo historii o świrach z fundacji, co o idiotach, którzy wzięli psa i go zmarnowali.
Adopcje to ciężkie przeprawy, dla wytrwałych, ze stalowymi nerwami. Osobiście nie umiem określić swojego stanowiska względem nich. Dobrze, że są. A jakie są – to sprawa dyskusyjna. Nie ma co generalizować, zarówno w pochwałach, jak i w jobach. 

Październik 2015
Mój bełkot ma puentę: nie wciskać na siłę. Nie wtryniać się nikomu w sumienie. Nie narzucać się. Presja jest największym sprzymierzeńcem nieszczęścia.
Myśmy wzięli Suri z wewnętrznej chęci. Kocham tę rudą pokrakę z całego serca i skoczyłabym za nią w ogień. Dla kogoś była niepotrzebnym ciężarem, dla mnie jest członkiem rodziny, moim dzieciakiem, który zawsze wita mnie z błyskiem w oczach i machającym ogonem. Nikt nas nie przymuszał, nikt nam nie suszył głowy. Ot, rude było, to się u nas zagnieździło. 

„Psy ze schroniska kochają bardziej”. Ciekawa jestem, kto to sprawdził. Kto przeprowadził jakieś badania i doszedł do takich wniosków. Amerykańscy naukowcy? Ja wiem, że amerykańscy naukowcy dowiedli nawet tego, że amerykańscy naukowcy nie istnieją, ale nieśmiało nawołuję o odrobinę zdrowego rozsądku.
Emocjonalność u psów jest zgoła inna niż u ludzi - są to procesy podobne, ale nie należy ich traktować jednakowo. Nikt nie wynalazł żadnej miarki mierzącej, który pies jest bardziej nieszczęśliwy i jak to się przełoży na jego miłość do człowieka. Gdyby tak było, to Dusza byłaby bardzo niewdzięcznym dzieciakiem, bo od stadium małej brzydkiej foki była kochana i rozpieszczana. 
To nie jest tak, że pies ze schroniska kocha bardziej. Pies obdarzy człowieka uczuciem, jeśli rzeczony człowiek sobie na to zasłuży. 
Miłość twojego zwierzaka jest dowodem na to, że masz serce. 
No i powiedzcie mi teraz, że filmy Marvela są bez morałów... 

piątek, 29 kwietnia 2016

Nos morderca

Z życia derpa. Przymrużcie oczy. Mocno.
Mocniej. 



Bo twój pies...

A właściwie: bo twoje psy. 
Dzisiejszy wpis będzie miał trochę z bóldupieniem, ale więcej z obserwacji własnych, czyli jak ludzie reagują na mnie i moje trzy, w porywach cztery, psy. 
Więc tak: jeden pies jest całkowicie do przyjęcia. Dwa psy jeszcze są w normie. Gdy jednak zagęszczenie psów na jednego człowieka to trzy i więcej, wtedy ludzie zaczynają mieć problemy. Ze sobą. Z psami. Ze mną. Ze światem. 
Oto kilka prawd objawionych, które słyszę przynajmniej kilka razy w tygodniu. Generalnie jestem z sortu tych, którzy nie są skorzy do rozmów i wszelkie komentarze zbywają milczeniem, nie wdaję się więc w jałowe dyskusje. Ale jestem na swoim blogu, więc trochę sobie teraz pogdaczę

Dlaczego masz aż trzy psy?! 
Mogę odpowiedzieć dwojako. Pierwsza odpowiedź jest bardzo poprawna i brzmi mniej więcej tak: jestem właścicielem psów sztuk jeden, natomiast moi rodziciele posiadają psy w sztukach dwa. Druga odpowiedź, bliższa prawdy brzmi: bo nie mogę mieć czterech psów. Pięciu. Więcej. 



 Och nie, masz husky! Tyle przy nich roboty! 
Gwoli ścisłości: mam wyroby haskopodobne, ale mniejsza. 
Generalnie wyznaję zasadę, że po to jest tyle ras psów, aby człowiek mógł wybrać sobie zwierzę o odpowiednich, pożądanych cechach. Dla mnie charakter, usposobienie i wygląd siberian husky jest tym, czego poszukuję u idealnego psa. Tak, husky to dla mnie pies idealny, wpisujący się całkowicie w mój schemat. Za robotę nie uważam czynności, które przy nich wykonuję, traktuję to jako integralną część posiadania haszczaka. 

Ile te psy muszą jeść! 
Jedzą tyle, ile powinny jeść psy z ich wagą i aktywnością. Byłoby dziwne, gdyby żywiły się powietrzem. Podejrzewałabym siebie nieświadomą rezurekcję. 

Pójdziesz do pracy i nie będziesz miała czasu na psy! 
A gówno prawda. 
Mając pracę nadal znajduję czas na psy. Oczywiście mam go nieco mniej, ale staram się, by dziewczyny były zadowolone z aktywności, jakie im zapewniam. Praca nie jest problemem. Problemem jest moje zwierzę totemiczne – leniwiec. Walka z nim często jest z góry przegrana... 



One ciągną!
Prawidłowo – moje psy mają iść przede mną i ciągnąć moją leniwą dupę do przodu. 

Tyle z nich kudłów! 
Husky to taki typ psa, który kudli się dwa razy w roku – za każdym razem po sześć miesięcy. Fakt, że wszędzie mam psie kłaki nie robi na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Niewiele mi brakuje do tego, by zacząć zbierać te dzikie uprawy bawełny i udziergać z nich skarpety na zimę. 

Nos morderca nie ma serca. 
To najczęściej zdarza się w autobusach, czyli zdarza się Duszy, bo to jest mały pies podróżnik. Ludzie panicznie boją się tego, że nos mojego psa zetknie się z ich osobą. Rozumiem, że nie każdy lubi psy. Jednakże dlaczego to zrozumienie nie działa też w drugą stronę? 
Mówię tylko i wyłącznie o moim psie, o konkretnym przypadku. Osobiście nie podoba mi się ludzka niefrasobliwość – psy bez kagańców, psy na siedzeniach, psy bez smyczy (!). Każdemu, kto tak przewozi swoje zwierzę mam ochotę zadać pytanie: czy nie dbasz o bezpieczeństwo swojego podopiecznego? 
Tyle, że ja nie rozmawiam z ludźmi. 
To już nawet nie chodzi o nos mojego psa. Wystarczy, że Dusza na kogoś spojrzy albo poruszy się w jego kierunku (nie należy do wiercibułek, ale nie leży też jak sfinks), a już zaczyna się poruszenie. 
Szczecińska komunikacja miejska zezwala na przewóz zwierząt po wypełnieniu odpowiednich warunków (smycz, kaganiec, ważne szczepienie na wściekliznę), więc robienie min i wzdychanie, bo kudłacz wlazł do autobusu, nic nie da. 

Jaaaaki słoooooodkiii! 
… właściciele tych niezliczonych rąk, które kiclowały moje psy niech się cieszą, że mam potulne ogary lubiące pieszczoty. Ja osobiście rzadko kiedy głaszczę czy miziam cudze psy. Nie wchodzę w strefę komfortu zwierzaka, którego nie znam ani on nie zna mnie. Z drugiej strony wolałabym, aby ludzie pytali mnie, czy mogą zmacać mojego psa. 

Nie wiem, ale się wypowiem. 
Kolejny typ ludzi, których uwielbiam. Psi eksperci. Ci również pchają się z łapami do moich psów, ale robią to w szczególnie bezczelny sposób. Ale oni mogo, oni się znajo, oni psy majo i w ogóle.
Niejednego takiego dżentelmena Barca już zgasiła niespodziewaną najeżką i ostrzegawczym szczeknięciem. 
Pamiętam taką sytuację, kiedy nasza Suri była smutnym woreczkiem kości, który nie miał nawet odrobiny siły czy chęci poruszać łapami. Wylazłam z ową bidą na dwór, co by zaznała wietrzyku i słoneczka. Wtedy przypiął się do nas herr expert i zaczął perorować, że husky nie powinny być głaskane, bo to twarde psy. Trzeba obchodzić się z nimi bez czułości, najlepiej drażnić kijem i dawać do jedzenia tylko kości. W dodatku trzeba na nie krzyczeć i trzymać na dworze! I biegać, biegać, biegać! 
Suri, zniechęcona wrzaskami pana, powlokła się z powrotem do domu, a ja razem z nią. Zostawiłyśmy za sobą przeszłość, zachodzące słońce i obrażonego pana. Dwie podłe suki nie doceniły jego starań i dobrych rad. 

Ale zaprzęg! One powinny ciągnąć sanki!
Pociągną nawet i rydwan, jeśli sobie tego zażyczę. Ale dzięki za radę, kapitanie oczywistość. 

Bo ona tak patrzy...
Tu chodzi głównie o Suri i jej minę gremlina, czyli: uszy w pozycji niemal horyzontalnej i lekko przymrużone oczy. To jest jej standardowa mina wyrażająca rozluźnienie, co dużo osób odbiera jako złość, fałszywość albo inne negatywne uczucie. Nie, zapewniam wszystkich zatroskanych, Suri nie żywi żadnych negatywów do nikogo. Ona generalnie nie ogarnia, tak z urzędu. 
Zwierzęciem totemicznym Suri jest Rysiek z Klanu lub Zjarany Mietek.  



Robi sztuczki?
A wygląda na małpę cyrkową lub bordera? 
Z całym szacunkiem dla małp i dla borderów, oczywiście. 
Już wcześniej pisałam – nie lubię bałaganić w łepetynach moich psów. 


Piszę takie rzeczy, a potem się dziwuję, że ludzie mnie nie lubią. 

Gdybym się dłużej zastanowiła, to przypomniałabym sobie jeszcze kilka kwiatków. Najczęściej puszczam wszelkie komentarze mimo uszu, albo szczerzę się szeroko do spóły z Duszą. Uświadamiam sobie wtedy, że po drugiej stronie pytania czy komentarza jestem ja i mój wspaniały psi derp. Ludzie mają pytania, a ja mam ją.Czego chcieć więcej? 
Więc wiecie - mogę sobie gdakać i kwękać, ale nie musicie się krępować. Pytajcie i zagadujcie, bo każdy psiarz najbardziej lubi opowiadać właśnie o swoim psie. Nawet, kiedy jest takim ziemniakiem, jak ja.