poniedziałek, 28 marca 2016

Śmigusowy spacer Wielgowo-Sławociesze


Z okazji świąt, których w sumie nie obchodzę, zorganizowałam spacer grupowy. 
Zjawiło się dziesięć psiaków wraz z człowiekami - co uważam za wynik bardzo ładny. 


Przeszliśmy w rezultacie ponad jedenaście kilometrów. Wbiliśmy nad rzekę na Sławocieszu, gdzie psy miały okazję się zwodować - w końcu lany poniedziałek - a potem ruszyliśmy dalej, zahaczając o szlag ciągnący się wzdłuż rzeki. Od szosy odbiliśmy z powrotem w las i wróciliśmy na Wielgowo. 
Mieliśmy bardzo zróżnicowane towarzystwo, więc trasa zajęła nam więcej czasu niż mi i dziewczynom podczas normalnego terenu. Poza tym, jak już wspominałam w innych wpisach, taki ze mnie sportowiec, jak z pewnej części kozy instrument dęty. Dnia wczorajszego podczas biegania kostka gruchnęła mi radośnie i donośnie, pobolewa nieśmiało i robi mi krecią robotę. 
Ot, moje szczęście. 
Pogoda nam dopisała, Dusza za bardzo się nie foszyła, Fiona nie dała dyla, Suri nie zgubiła żadnej części garderoby, Barca nikomu niechcący nie nalała/nasrała na buty (a potrafi). 


Dusza, Barca, Suri, a Szczepan złapał laga i nie podołał...
Gdzie lalki, tam Szczepan!
Szczepan, Dusza, Fiona i Suri
Run, Forest, run! 
Ulubiona Szczepana kożelanka - Suriza
Suri i Szczepan
Stiw i Miłka
Szczepan
The perfect circle...
Miłka weszła do Matrixa
Suri
Holy
Dusza
Duszłak
Duszkens
Moja siostra <3 
Razem <3 
Fiona
Ginger power!
Szczepan i Suri
Suri 

Motywem przewodnim dzisiejszych zdjęć były moje lalki i Szczepan. Na zdjęcia nie załapała się Kira, Paweł vel Punia i Psotka. Co stwarza nam okazję do ponowienia spaceru, by fotograf naprawił swój karygodny błąd. 


poniedziałek, 21 marca 2016

Serducho

„Weszłam głębiej do gabinetu i dopiero wtedy zobaczyłam, że na małej kanapie przy oknie siedzi drobna dziewczynka. Śliczna dziewczynka. Buzię miała jak malowaną. Ciemne duże oczy jak u porcelanowej laleczki, włosy splecione w gruby warkocz i usta jak kwiat wiśni. Na kolanach trzymała ilustrowany atlas anatomii i w skupieniu studiowała schemat serca.”

Dzisiaj pogadamy sobie o sprawach sercowych.
Jak tam Wasze serducha? Czy lewa komora bawi się tak samo dobrze, jak prawa?


Nasza organiczna pompa wisi sobie na rusztowaniu z dużych naczyń krwionośnych w śródpiersiu za mostkiem. Zbudowana jest ze specjalnej tkanki mięśniowej – poprzecznie prążkowanej mięśnia sercowego. Czym różni się od zwykłej tkanki mięśniowej poprzednie prążkowanej i tkanki gładkiej? Budową.
Poszukajcie sobie.
Internety to nie tylko kotki i cycki. 

Serducho dzieli się na cztery jamy: dwa przedsionki i dwie komory. Przedsionki oddzielone są od siebie przegrodą międzyprzedsionkową, komory natomiast przegrodą międzykomorową.
W przegrodach nie ma żadnych otworów, więc prawica i lewica się ze sobą nie mieszają.

Serce wyposażone jest w zastawki:
- Między prawym przedsionkiem i prawą komorą znajduje się zastawka przedsionkowo-komorowa prawa, trójdzielna
- Między lewym przedsionkiem i lewą komorą znajduje się zastawka przedsionkowo-komorowa lewa, dwudzielna, mitralna
- Na granicy komór i tętnic są zastawki półksiężycowate

Do przedsionków uchodzą żyły:
- do prawego żyła główna górna oraz żyła główna dolna
- do lewego – żyły płucne

Z komór serca wychodzą tętnice:
- z prawej – pień płucny
- z lewej - aorta

Szybko! Czym różni się tętnica od żyły?!
Tętnica wyprowadza krew z serca. Żyła krew do serca doprowadza. Natlenowanie krwi nie ma tu nic do rzeczy! Pamiętać, bo będę batożyć szparagami!
Ktoś na sali mi nie wierzy? No to zaraz namotam bardziej, ale w rezultacie wszystko się wyjaśni (albo i nie). 

W organizmie mamy dwa obiegi: duży oraz mały, zwany płucnym. Ten duży oblatuje cały organizm, ten mały łączy płuca z sercem.
Zacznijmy od pytania – skąd bierze się krew natlenowana (wysycona tlenem; nie mylić z utlenianiem, bo jest to reakcja chemiczna, w której atom oddaje elektron)? Z powietrza. Dosłownie.
Krew odtlenowana z prawej komory serca wbija do płuc. Najpierw pień płucny, tętnice, potem tętniczki, na koniec naczynia włosowate płuc. Tam, w pęcherzykach płucnych pobiera z wciągniętego powietrza tlen i oddaje dwutlenek węgla. Wlatuje z naczyń włosowatych do żyłek, potem do żył płucnych i wpada do przedsionka lewego serca. Koniec obiegu małego.
No i? Wylazło tętnicą bez tlenu, wlazło żyłą z tlenem.

Obieg duży rozpoczyna się w lewej komorze serca. To ta bardziej przypakowana strona serca, która nie omija dnia nóg. Ma grubszą ścianę, bo i zadanie ma grubsze. O ile prawa komora musi wcisnąć krew do płuc, o tyle lewa musi ją wyrzucić na całe ciało. Natlenowana krew wpada do aorty, potem leci tętnicami ciała, naczyniami włosowatymi, zwalnia nieco biegu, wpływa do żył i tempem bardziej spacerowym wpada do prawego przedsionka, skąd...
Bum, koniec obiegu dużego.
Czy tętnice i żyły różnią się od siebie w budowie?
Tak – można wyróżnić trzy podstawowe różnice:
- Tętnica ma małe światło przekroju, żyła natomiast duże.
- Tętnica ma grube ściany, żyła natomiast ma ściany cieńsze.
- Żyły mają zastawki, tętnice natomiast nie. 

Wynika to z prostego, wcześniej wspomnianego faktu. Serce nie patyczkuje się ze skurczami, krew wyrzucona na duży obieg ma duże ciśnienie, więc tętnice muszą mieć grube ściany z rozbudowanymi warstwami mięśniowymi i licznymi włóknami sprężystymi. W żyłach ciśnienie się zmniejsza, zastawki natomiast zapobiegają cofaniu się krwi.
Są jeszcze naczynia włosowate – złożone jedynie z cieniutkiej warstwy komórek (śródbłonka), co ułatwia wymianę substancji między krwią i niemal każdą komórką ciała.  

Dzida składa się z przeddzidzia, śróddzidzia i zadzidzia.
Serce otoczone jest z zewnątrz cienkim łącznotkankowym workiem, osierdziem. Składa się ono z dwóch części – osierdzia surowiczego i osierdzia włóknistego, między którymi znajduje się jama osierdziowa. Rozdrabniając się dalej, osierdzie surowicze dzieli się na dwie blaszki przechodzące jedna w drugą osierdzia trzewnego i osierdzia ściennego. Osierdzie trzewne, to inaczej nasierdzie – najbardziej zewnętrzna warstwa serca. Pod nią leży śródsierdzie – warstwa mięśnia. Grubość wsierdzia w przedsionkach wynosi około 2-3 mm. W komorze prawej jest to już 5mm, a w komorze lewej około 15mm. Najgłębiej położoną warstwą jest wsierdzie – cienki nabłonek leżący na łącznotkankowej błonie, do której wnikają zakończenia nerwowe oraz naczynia włosowate.
Samo osierdzie włókniste natomiast to taki troskliwy worek zapewniający sercu bezpieczeństwo w razie urazu mechanicznego, a łącząc się ze ścianami naczyń sercowych pozwala naszej pompie odnaleźć się w klatce piersiowej. Nie dopuszcza także do tego, by serce rozszerzyło się ponad swoje możliwości z powodu napływającej krwi.

Wierzę w Wasz angielski (bardziej niż w mój). 

Wiemy już, jak zbudowane jest serducho i naczynia krwionośne.
Ale co sprawia, że nasza pompa pompuje? Sama z siebie tego nie robi.
Serce wykonuje rytmiczne skurcze, bo posiada układ przewodzący zbudowany ze specjalnie zmodyfikowanych włókiem mięśniowych (włókna Purkinjego). Co jest w nich takiego specjalnego? Tworzą i przewodzą impulsy skurczowe, które rozprzestrzeniają się po całym mięśniu sercowym. Proszę państwa, mówimy tu o organicznym rozruszniku serca! 


Wszystko zaczyna się w węźle zatokowo-przedsionkowym zlokalizowanym na poziomie przedsionka prawego. Potem impuls przenosi się na granicę przedsionków i komór, do węzła przedsionkowo-komorowego i schodzi w dół serca pęczkami zmodyfikowanych włókiem mięśniowych. Fala impulsów idzie od strony wsierdzia do nasierdzia.
Mamy organiczny rozrusznik, mamy też organiczne stymulatory tego rozrusznika. Ośrodek przyspieszający pracę serca znajduje się w piersiowym odcinku rdzenia kręgowego, a ośrodek zwalniający pracę serca – w rdzeniu przedłużonym.
Hormony też mają w tym swój udział. Najbardziej chyba znana adrenalina zwiększa kurczliwość mięśnia sercowego. Robi to też kofeina.
Oraz, ale to cecha osobnicza występująca u mnie, moje serce gwałtownie przyspiesza na magiczne dwa słowa Civil War. 

Teraz spróbujmy to wszystko połączyć.
Kamera… Akcja! Scena pierwsza!
Serce jest w rozkurczu. Jego jamy wypełniają się krwią wolno napływającą z żył. Zastawki na granicy komór i tętnic są zamknięte. Nagle we włóknach węzła zatokowo-przedsionkowego samorzutnie powstają impulsy skurczowe, które rozprzestrzeniają się po serduchu.
Scena druga: pobudzone do roboty przedsionki kurczą się i wtłaczają krew do komór.
Scena trzecia: Impuls leci dalej w dół serca. Komory zaczynają się kurczyć, co powoduje wzrost ciśnienia krwi, Zamykają się zastawki przedsionkowo-komorowe (co by się jucha nie cofała) – jest to słyszalny manewr, nazywany pierwszym tonem serca. Temu, między innymi, przysłuchują się lekarze przez stetoskop.
Scena czwarta: Dramatyczność wzrasta, wraz z nią ciśnienie krwi. Gdy jego wartość w sercu przekroczy wartość ciśnienia w tętnicach, zastawki półksiężycowate puszczają i krew zostaje wtłoczona do tętnic.
Scena piąta: Robi się wiotko – komory się rozluźniają, ciśnienie spada. Gdy jego wartość spadnie poniżej ciśnienia w tętnicach, zastawki półksiężycowate znowu się zamykają – i jest to drugi ton serca. Puk-puk jest kompletne. 
Następuje pauza

Łatwe? Łatwe. Prościzna rogacizna, wystarczy trochę wyobraźni.

Oczywiście, wyżej opisane serducho występuje u człowieków i innych ssaczych pobratymców. Jeżeli chodzi o inne zwierzątka, sprawa ma się nieco inaczej… Pamiętajcie, internety to nie tylko cycki i koty. 

Stay woofed!


poniedziałek, 14 marca 2016

Izolacja

Died last night in my dreams
All the machines had been disconnected...



Wyobraźcie sobie miejsce, w którym nic nie widzicie. Wasze uszy rejestrują tylko wasz oddech i szum krwi. Nie czujecie nic, nawet tarcia spowodowanego kontaktem z ubraniami. Nie ma żadnych ubrań. Unosicie się na powierzchni wody, której też nie czujecie, bo ma taką samą temperaturę, co wasza skóra. Żadnych dźwięków, żadnego światła, żadnych sił grawitacji. Nic.
Wasz mózg zostaje całkowicie odcięty od świata zewnętrznego i dostaje jobla.

Jak to brzmi? Strasznie? Przerażająco? Odprężająco?
To, o czym napisałam, istnieje i nosi nazwę zbiornika izolacyjnego (komory deprywacyjnej). Sama deprywacja sensoryczna to stan, w którym organizm zostaje całkowicie odcięty od świata zewnętrznego, innymi słowy wszelkie bodźce docierające do zmysłów zostają zredukowane do absolutnego minimum. Można ograniczyć działanie pojedynczych zmysłów (ot, choćby opaska na oczy), lub wszystkich - w przypadku wcześniej wspomnianego zbiornika izolacyjnego. 

Taki tam, majestatyczny chodak.

Zbiornik izolacyjny jest zamykanym pojemnikiem, w którym osoba zanurza się w roztworze siarczanu magnezu na głębokość 25 centymetrów. Roztwór ma temperaturę zbliżoną do ludzkiego ciała, czyli około 34,5 stopni C. Po zamknięciu zbiornika, osoba zostaje odcięta od źródeł światła oraz dźwięku, nie odczuwa tarcia, grawitacji, temperatury powietrza nad ciałem i wody. Jedyne, co słyszy, to własny oddech i szum krwi w uszach. Mózg zostaje pozbawiony informacji napływających z zewnątrz, całego tego rozchwianego, chaotycznego gówna, i zaczyna pracować w sposób odmienny. Dlaczego?
Pobyt w zbiorniku pozwala na wgląd do najgłębszych pokładów psychiki, do wszystkich swoich lęków, skrytek i problemów. To, swoją drogą, może być traumatyczne. Warto też dodać, że podczas sesji w komorze mózg uwalnia endorfiny, a to z kolei prowadzi do efektów zbliżonych do zażywania LSD, choć jest to niewątpliwie o wiele zdrowsza droga na uzyskanie wysokich lotów. 
Jakie odczucia towarzyszą przebywaniu w komorze?
Przez pierwsze czterdzieści pięć minut człowiek jeszcze siedzi mocno w swojej codzienności. Stopniowa relaksacja organizmu zaczyna sprawiać przyjemność, jednak w ciągu następnej godziny wzrasta napięcie, spowodowane niedosytem bodźców. Tu następują alpejskie kombinacje wymuszające odbiór jakikolwiek wrażeń - poruszanie częściami ciała, pocieranie palcami, etc. Jeżeli człowiek wytrzyma ten etap, to następuje kolejny, w którym wrażenia są tak spotęgowane, że stają się nieznośne. Dochodzi do przełomu, gdzie umysł zapędza się w bardzo osobiste, dogłębne rejony. Odczucia osób przebywających w komorze są różnorakie, od niechęci, po przyjemne oddanie się strumieniowi wrażeń. Punktem kulminacyjnym jest moment, w którym pojawiają się halucynacje przybierające różną postać. Człowiek poddany sesji w komorze zostaje wciągnięty we własne wyobrażenia, słyszy dźwięki, widzi latające smoki, barwne eksplozje, czuje na swojej skórze dotyk, traci całkowicie poczucie czasu. High as fuck, ladies and gentlemen. 
Komora deprywacji sensorycznej powstała jako narzędzie do weryfikacji hipotezy, według której mózg odcięty od bodźców zewnętrznych zapada w fazę snu. Sądzono, że w czasie snu zmysły zostają wyłączone (co miały odzwierciedlać zmiany w amplitudzie i natężeniu fal mózgowych). Podczas prób z komorą dowiedziono jednak, że odizolowany mózg wcale nie zapada w sen, lecz pozostaje w stanie świadomym, a z braku zajęcia, zaczyna wymyślać niestworzone rzeczy.
(To jak ja... Tak przez cały czas. Hm. Suspens.)
Wynalazcą zbiornika izolacyjnego jest amerykański psycholog John C. Lilly, który uzyskał doktorat z biofizyki i eksperymentalnej neurologii na Uniwersytecie w Pensylwanii. W latach 50-ych natknął się na LSD, co zapoczątkowało jego fascynację niefarmakologicznymi metodami manipulacji nad ludzką percepcją i świadomością. 
Jestem ciekawa własnych wrażeń z komory deprywacyjnej. Generalnie, takie zbiorniki są produkowane komercyjnie i można je nabyć do użytku domowego.Niewątpliwie, jest to pewien sposób na relaksację, ja jednak cały czas mam przed oczami książkę Deana Koontza "Drzwi do grudnia", gdzie posiłkowano się komorą deprywacyjną względem małej, wydawałoby się, niewinnej dziewczynki. 
Wszystko jest dla ludzi, jeśli zna się umiar, prawda? W nauce nie jest to jednak takie oczywiste. Nauka jest jak koń z klapkami na oczach. Nie widzi granic, które przekracza. 

Nie wiem, skąd ten dziwny ton na koniec, więc dla równowagi: 





czwartek, 10 marca 2016

03-10.03 - podsumowanie tygodnia

Jestem w trakcie pisania bardziej konkretnej notki, ale idzie mi to jak krew z nosa, więc w międzyczasie małe podsumowanie ostatniego tygodnia. Będzie treningowo? 
Chcielibyście...

Uwielbiam oglądać zdjęcia lub filmy ludzi, którzy ze swoimi psami robią dosłownie cuda. Sztuczki takie, że dupa siada, żuchwa opada, a przed oczami robi się czarno. Podziwiam ich ciężką pracę i ich zdolne psiaki. Obok mnie najczęściej siedzi wtedy Dusza. Ona z kolei ma taką minę: 
But why?
Czasami mam takie momenty zwątpienia, kiedy myślę sobie, że powinnam więcej pracować ze swoimi psami. Nauczyć ich chociaż tych kilku ciekawych, magicznych sztuczek, żeby mamiły ludzi czymś więcej niż urokiem osobistym. Dusza byłaby w stanie wiele pojąć, bo to mądry dzieciak. Gorzej z Suri, bo ona jest typem psa przepraszam-że-żyję/rysio-z-klanu, ale przecież sky is the limit, tak? 
Potem jednak zadaję sobie pytanie: po co? 
Po co mam im pakować do głów coś, co zapewne nigdy nam się nie przyda, a co ważniejsze, ani mi ani im nie sprawi żadnej radości? 
Bo o to właśnie chodzi w tej wyższej szkole jazdy - o rozrywkę, a może się mylę? 

„Uważam, że mózg człowieka to małe, puste pomieszczenie, które powinieneś umeblować przedmiotami według swojego wyboru. Tylko głupiec mebluje je wszelkimi sprzętami, które wpadną mu pod rękę, w wyniku czego wiedza, która mogłaby być dla niego przydatna, jest przytłoczona lub w najlepszym wypadku zmieszana z mnóstwem innych rzeczy. Przez to ma problem, gdy chce z niej skorzystać. Człowiek wprawny jest bardzo staranny w doborze umeblowania swojego mózgu. Skorzysta jedynie z narzędzi, które mogą pomóc mu w wykonywaniu pracy, będzie miał ich wielki asortyment i wszystkie będą w doskonałym stanie. Błędem jest myśleć, że to niewielkie pomieszczenie ma elastyczne ściany, które mogą rozszerzać się do każdego rozmiaru. Pamiętaj, że nadchodzi taki moment, kiedy po to, by wprowadzić jakąś dodatkową wiedzę, musisz zapomnieć coś, co wiedziałeś przedtem. Dlatego sprawą najwyższej wagi jest, aby nie przechowywać w mózgu żadnych zbędnych wiadomości, które wypychają inne przydatne fakty.”
Arthur Conan Doyle, Studium w Szkarłacie

Słowa Sherlocka można poddać pewnej analogii. Nie jestem zwolennikiem zaśmiecania psiej głowy niepotrzebnymi informacjami i rzeczami. Cóż to są te "niepotrzebne informacje" - to już pozostawiam indywidualnej ocenie, bo przecież każdy z nas ma innego psa, o innym usposobieniu, charakterze, typie. 
Żeby nie było - próbowałyśmy z Duszą sztuczkować. Zawsze zaczynało się to tak: 

"Człowiek, a to dobre!"
A kończyło po około minucie tak: 

"No, no, dasz w końcu to ciastko, czy nie?"
My się po prostu do tego nie nadajemy. 
Nie oznacza to, że mam w domu rozwścieczone orangutany, nad którymi nie można zapanować. Dusza zna najwięcej komend, bo jak już wspomniałam, jest bystrym i błyskotliwym psem, łapie wszystko w lot (szczególnie, kiedy w locie jest ciasteczko). Czy to w domu, czy w terenie, to zawsze ona jest moim psem kontaktowym. Mamy swój wspólny język, który działa bez zastrzeżeń, same go sobie wypracowałyśmy w bezbolesny, przyjemny sposób. Tyle nam wystarczy, na tym kończą się sztuczkowe umiejętności mojego psa, jeśli można to podciągnąć w ogóle pod to miano. 
Ale w dalszym ciągu:


Mój pies, moje zasady. Duszę mam od małego gluta, a znam ją od stadium brzydkiej foki. Wystarczy, że na nią spojrzę, a wiem, w jakim jest humorze, czy jej się nudzi, czy ma ochotę na mizianie, kiedy się denerwuje, kiedy ma za dużo energii, a kiedy jest zmęczona fizycznie i psychicznie. Akurat u moich psów te dwie rzeczy idą w parze. 

W drugą stronę to też działa.

To, co uwielbiają moje psy, do czego najbardziej się nadają, to bieganie. Co prawda, gdyby ktoś nas zorganizował w zaprzęg, to byłby to upośledzony zaprzęg, ale dawno przestałam mieć ambicje na takie rzeczy. Oczywiście, interesuję się psimi zaprzęgami, jednak nie mieszam w to moich dziewczyn. Nie czuję takiej potrzeby. A moim psom to dynda i powiewa. 

A więc biegamy. Kiedyś tego nienawidziłam najbardziej ze wszystkich ćwiczeń, teraz z kolei najbardziej mi to odpowiada. Lubić bieganie nauczyły mnie lalki, i obecnie to moja główna aktywność fizyczna (poza spaniem). 
Gwoli ścisłości, to nie jest tylko i wyłącznie bieganie, a  raczej marszobiegi, czasem więcej marszu, czasem więcej biegania. Nie nazwałabym tego spacerami. Nie, kiedy wracając do domu mam mokre nawet... No, jestem mokra jakbym wlazła do wanny. 
Jak tylko lalki wyczują, że wychodzimy, to dreptają wokół mnie ze standardowymi minami: 

Natomiast, gdy wyruszamy, to wygląda to tak:

Na szczęście na powrocie jest już nieco spokojniej, wtaczamy się do domu i kończymy w taki sposób:

Chodzę sama z trzema albo czterema psami. Mój pas biodrowy nie daje faka, jest niezastąpiony. Kupienie go było jedną z moich najlepszych decyzji w życiu. Gdyby nie on, to teraz pewnie zginałabym ręce w kolanach. 
Suri, jako największa lokomotywa, zawsze idzie na sledach. Dusza, ponieważ to taki trochę leń cichociemny, ma zwykłe guardy, natomiast Barolowi to wszystko obojętne i leci na obroży, bo zazwyczaj orbituje na luzaku albo idzie obok nogi (albo między nogami, wyłamując kolana).

I w końcu! Dotarłam do sedna sprawy! 
Ubiegły tydzień minął nam dość intensywnie. W sumie zrobiłyśmy 80 km, naszą dolną granicą było 10 km na jeden dzień. Niedziela była dniem czitera, głównie ze względu na to, że pogoda była do luftu. 
Nasze osiągi i trasy z Endomondo: 

 



Część tras zrobiłam sama, część zaś ze Stiwem i jego mikropsem, Miłką. Miłka, jak na takiego krótkołapa, ostro daje czadu, jest nie do zdarcia. 

Podoba mi się praca Suri. Idzie chętnie naprzód, ale ma też lepszy kontakt z tym klocem, który za sobą ciągnie, czyli ze mną. Zaczyna kojarzyć komendy dotyczące kierunków i zmian prędkości. I wytraca całe pokłady energii, której ma ogrom. Patrząc na nią teraz aż ciężko uwierzyć, że to ten sam szkieletor, którego trzeba było znosić po schodach, i który wlekł za sobą łapy, wychodząc na podwórko. Uwielbiam jej dynamikę i siłę, wigor i energiczność. To żywe srebro z łapskami jak szufle. Genialny pies. 

Towarzystwo jest oczywiście jak najbardziej mile widziane. Więc jeśli ktoś jest ciekawy naszych tras (głównie po lesie), ma ochotę się przelecieć kilka kilometrów, to serdecznie zapraszamy.