piątek, 27 maja 2016

Koncert Adama Lamberta

Nie lubię takich oczywistych tytułów. Przez chwilę chciałam nazwać notkę "kurze nóżki w galarecie", ale cóż, czasem trzeba postawić na prostotę. 

Wpis z dedykacją dla Ewy oraz mojej siostry Alicji

Wiem, że notka o koncercie, który był prawie miesiąc temu to słaba opcja, ale ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu. Co ranek piję filiżankę niech-to-wszystko-spierdala, by poczuć się lepiej, także rozumiecie. Mam maksymalnie spóźniony zapłon. 
Na pocieszenie: Instagram wciąż jeszcze dość prężnie działa. 

Ostatnio pewna znajoma mi osoba zapytała mnie (o ile komentarz na fejsie można uznać za pytanie) czy Adama Lamberta to ja słucham dla beki. Wtedy pozwoliłam sobie zignorować to pytanie, ale teraz na nie odpowiem. Całkiem szczerze. Nie, nie słucham go dla beki, a całkiem na poważnie. Lubię jego muzykę.
Ja wiem, że część moich znajomych nadal jest przekonana, że jestem dzieckiem nietoperzy, na obiad zjadam kota, a w klatce trzymam mrocznego kruka z trzecim okiem na czole. Nic z tych rzeczy. Posiadanie żarówiasto żółtego kanarka mnie zadowala, a w kocinie zupełnie nie gustuję, więc koty sąsiadki mogą czuć się bezpieczne. Cały mroczny staf nie wychodzi poza teren mojego mózgu.
Nigdy tak naprawdę nie dzieliłam muzyki na kategorie. Słucham tego, co mi się podoba, i nieważne, czy to trash-death-emo-super-mario-progressive-agressive-metalcore czy też glam-shout-pretty-rock z lat osiemdziesiątych, albo jakiś indi-alternative-goat-mountain-disco. Jeżeli coś jest miłe dla mojego ucha, to staje się automatycznie moją muzyką. A, że najczęściej to mocniejsze kawałki przypadają mi do gustu – cóż, kwestia przypadku. Ten typ tak ma.
I tak, na mojej playliście znajdziecie Sabaton po sąsiedzku z One Direction, Disturbed obok Amy McDonald, Enej wymieszany z Rhapsody of Fire, muzykę z Sherlocka ściśniętą razem z soundtrackami z Deadpoola, Iron Mana, Bolta i Króla Lwa. I to wszystko ma jedną kategorię. Moja muzyka. Której słucham JA. Bo lubię, bo sprawia mi przyjemność, etc. Jaśniej się już nie da, pozostaje tylko ręczne przetłumaczenie. Handlujcie z tym.


Wystarczyło, że posłuchałam jednej piosenki Adama, a już zostałam zarażona. Jego muzyka ma w sobie wiele energii, której szczerze mówiąc od dawna mi brakowało. Lambert jest jak kolorowy ptak, krzykliwy i charyzmatyczny.
Uwielbiam całe show, jakie wokół siebie robi. Dopracowane, wyważone, mocne, pełne energii. Profesjonalne podejście do tematu. Żadnej fuszerki.

Skupmy się jednak na tym jednym dniu. 30 kwietnia, sobota, godzina zero. 
Gru, gru, madafaka!
Właściwie nie zero, bo była szósta. Szczegóły, szczegóły.
Byłyśmy tak podekscytowane z siostrą, że z ciężkiego wrażenia wsiadłyśmy do złego pociągu. To taka typowa przypadłość dla mojej rodziny. Kiedy do głosu dochodzi panika, mój mózg robi sobie wolne.
Udało nam się wysiąść na następnym przystanku, gdzie powitała nas cisza, jakieś dziesięć stopni na plusie, pani sprzątająca (i rzucająca szczotką po torach) i czarny nigga piżą siedzący na tablicy z nazwą dworca.
Dalsza podróż minęła bez komplikacji. A ponieważ miałam książkę, to nawet do niej nie zajrzałam. Robin Cook ostatnio sprawia, że zaczynam podziwiać wszystko z okien środków komunikacyjnych.
W Warszawie byłam już któryś raz. I któryś raz przelotem. Może kiedyś uda mi się pojechać tam i zobaczyć więcej niż gitarę z Hard Rock Cafe, Złote Tarasy i dziurawy budynek.
Sam koncert Adama zaczynał się o 21. My z siostrą byłyśmy już pod Torwarem o godzinie 15. Szaleństwo, nie? Ogólnie, o całej rzeczy w wielkim skrócie: cały koncert to czekanie albo stanie. Albo stanie podczas czekania.
Jedyne zdjęcie, które mi w ogóle wyszło.
Well, to i tak wysoki standard jak na toster z funkcją budzika.
W kolejce poznałyśmy cztery świetne kobietki: Elę, Asię, Anię i Mirkę. Jak to się mówi, największy klimat robią ludzie, i muszę się z tym zgodzić. Podpisano: ja, socjopata.
Sama kolejka to była pełna kulturka. Przynajmniej dopóki nie ogłoszono, że wpuszczają na Torwar. No to chuj bombki strzelił, kulturka zamieniła się w dzikie bydło, wszyscy ruszyli z kopyta pod drzwi. Zrobił się tak prawilny ścisk, że moje wszystkie narządy drastycznie zmniejszyły swoją objętość. Czułam się tak, jakbym się rodziła po raz drugi. To było bardzo specyficzne uczucie.
No trespassing? Yeah, my ass! 

Sam koncert zaczął się z opóźnieniem, co u Adama jest normalne. Jako suport przygrywał nam DJ nie-pamiętam-jaki. Niestety, ze swojego Apple’a puszczał coś, co docierało do moich uszu, ale już nie do mózgu, więc moje wrażenia są nijakie.
Natomiast, gdy na scenie pojawił się Adam
Po pierwsze: robi wrażenie. Po drugie: robi OGROMNE wrażenie.
Jak już pisałam, Adam to energia w najczystszej postaci. Nie dziwię się, że cała sala wpadła w istny kociokwik. Gdyby nie to, że ja na wszystko reaguje jak typowy słup soli, to darłabym japę razem z innymi. Niestety, ja z zewnątrz jestem tak emocjonalna jak żelbetonowy kloc.



Z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jaka była lista piosenek, a jestem zbyt leniwa, by jej poszukać. Dobór jednak był bardzo dobry, skoro żelbetonowy kloc zaczął się nawet kiwać i podśpiewywać pod nosem (no, toż to były jęki duszy potępionej pokutującej w dziewiątym kręgu piekieł, ale na szczęście nikt tego nie słyszał). Na pewno było Ghost Town, Mad World, If I Had You, Fever połączone z Shady i Lay Me Down, Another Lonely Night, Welcome To The Show, Runnin’ połączone z Chokehold i Sleepwalker, Lucy (ja tam razem z siostrą w tej piosence słyszymy „lasange”)… I oczywiście, ma najulubieńsza i najwspanialsza piosenka: Trespassing połączona razem z Another One Bites The Dust. Geniusz w czystej postaci.


Nie jestem aż takim ekspertem w dziedzinie Lamberta, więc nie będę się zachwycać jego strojami. Najbardziej zapamiętałam jego ciapaty komplecik, do którego założył czapkę z daszkiem podczas bisu (którym było Trespassing).


Mili dla oka byli, są i zawsze będą tancerze Adama. Jako żelbetonowy kloc także w poruszaniu się, gapiłam się na nich jak zaklęta. Czyli jak zwykle, bez zmian w tej materii.


Adam ma u mnie plusa za świetny kontakt z publicznością. Ma w sobie ten pierwiastek Freddie’go Mercury’ego, jak ja to nazywam. Frieddie potrafił rozgrzać każdą publikę. Adam jest na dobrej drodze do uzyskiwania podobnego efektu. Dużo daje to, jak on sam porusza się po scenie. Mogłabym ze spokojem użyć sformułowania, że robi to jak młody bóg.
A twarz to mu Michał Anioł dłutem haratał.
Koncert tak zagęścił atmosferę, że w pewnym momencie musiałam się z siostrą ewakuować na bok, bo klimatyzacja Torwaru posysa kosmicznego członka. Samemu koncertowi to oczywiście nic nie ujęło. Głos Adama koi i ucisza wszelkie niedogodności.
Znacie to uczucie, kiedy basy zdają się rozrywać płuca, a serce dosłownie rośnie w piersi sprawiając, że wszystko się całkowicie odrealnione?


Żałuję, że nie uda mi się zjawić na koncercie Adam Lambert + Queen. Łudzę się, że w następnym roku ten duet ponowi swoją trasę koncertową.


Zmierzam judo końca. Oczywiście, mogłabym się szczegółowo rozpisać, ale z takimi opisami, to jak ze snami – nie ma nic nudniejszego niż słuchanie, co się komuś śniło.

Adam jest świetny na płycie i jest świetny na żywo. Ciężko pracuje w czasie koncertu i myślę, że najwięksi sceptycy oddaliby mu tę sprawiedliwość. W jego show nie ma sztuczności czy przesady – nie, Adam w ogóle nie ima się takich rzeczy. Pokazuje się z przytupem, z mocą i emfazą, ale jest w tym wiele serca i oddania. Welcome To The Show. 



Filmy: szeroko pojęty jutub. 

1 komentarz:

  1. Doczekałam się relacji ;-D To, że Ci zazdroszczę tego koncertu to wiesz, ale mam nadzieję, że będzie kolejny, na którym się spotkamy! To wszystko co opisałaś - coś wspaniałego, obejrzałam mnóstwo nagrań z jego aktualnej trasy i mogę sobie tylko wyobrażać co tam przeżyłaś. U Adama wszystko jest takie dopracowane, zawsze się zachwycam - wszystkim! Dziękuję za dedykacje ;-)

    OdpowiedzUsuń