Nie lubię takich oczywistych tytułów. Przez chwilę chciałam nazwać notkę "kurze nóżki w galarecie", ale cóż, czasem trzeba postawić na prostotę.
Wpis z dedykacją dla Ewy oraz mojej siostry Alicji.
Wiem, że notka o koncercie, który był prawie miesiąc temu to słaba opcja, ale ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu. Co ranek piję filiżankę niech-to-wszystko-spierdala, by poczuć się lepiej, także rozumiecie. Mam maksymalnie spóźniony zapłon.
Na pocieszenie: Instagram wciąż jeszcze dość prężnie działa.
Ostatnio pewna znajoma mi osoba
zapytała mnie (o ile komentarz na fejsie można uznać za pytanie) czy Adama
Lamberta to ja słucham dla beki. Wtedy pozwoliłam sobie zignorować to pytanie,
ale teraz na nie odpowiem. Całkiem szczerze. Nie, nie słucham go dla beki, a
całkiem na poważnie. Lubię jego muzykę.
Ja wiem, że część moich znajomych
nadal jest przekonana, że jestem dzieckiem nietoperzy, na obiad zjadam kota, a
w klatce trzymam mrocznego kruka z trzecim okiem na czole. Nic z tych rzeczy.
Posiadanie żarówiasto żółtego kanarka mnie zadowala, a w kocinie zupełnie nie
gustuję, więc koty sąsiadki mogą czuć się bezpieczne. Cały mroczny staf nie
wychodzi poza teren mojego mózgu.
Nigdy tak naprawdę nie dzieliłam
muzyki na kategorie. Słucham tego, co mi się podoba, i nieważne, czy to
trash-death-emo-super-mario-progressive-agressive-metalcore czy też
glam-shout-pretty-rock z lat osiemdziesiątych, albo jakiś
indi-alternative-goat-mountain-disco. Jeżeli coś jest miłe dla mojego ucha, to
staje się automatycznie moją muzyką. A, że najczęściej to mocniejsze kawałki
przypadają mi do gustu – cóż, kwestia przypadku. Ten typ tak ma.
I tak, na mojej playliście
znajdziecie Sabaton po sąsiedzku z One Direction, Disturbed obok Amy McDonald,
Enej wymieszany z Rhapsody of Fire, muzykę z Sherlocka ściśniętą razem z
soundtrackami z Deadpoola, Iron Mana, Bolta i Króla Lwa. I to wszystko ma jedną
kategorię. Moja muzyka. Której słucham JA. Bo lubię, bo sprawia mi przyjemność,
etc. Jaśniej się już nie da, pozostaje tylko ręczne przetłumaczenie. Handlujcie
z tym.
Wystarczyło, że posłuchałam
jednej piosenki Adama, a już zostałam zarażona. Jego muzyka ma w sobie wiele
energii, której szczerze mówiąc od dawna mi brakowało. Lambert jest jak
kolorowy ptak, krzykliwy i charyzmatyczny.
Uwielbiam całe show, jakie wokół
siebie robi. Dopracowane, wyważone, mocne, pełne energii. Profesjonalne
podejście do tematu. Żadnej fuszerki.
Skupmy się jednak na tym jednym
dniu. 30 kwietnia, sobota, godzina zero.
Gru, gru, madafaka! |
Właściwie nie zero, bo była szósta.
Szczegóły, szczegóły.
Byłyśmy tak podekscytowane z
siostrą, że z ciężkiego wrażenia wsiadłyśmy do złego pociągu. To taka typowa
przypadłość dla mojej rodziny. Kiedy do głosu dochodzi panika, mój mózg robi sobie
wolne.
Udało nam się wysiąść na
następnym przystanku, gdzie powitała nas cisza, jakieś dziesięć stopni na
plusie, pani sprzątająca (i rzucająca szczotką po torach) i czarny nigga piżą
siedzący na tablicy z nazwą dworca.
Dalsza podróż minęła bez
komplikacji. A ponieważ miałam książkę, to nawet do niej nie zajrzałam. Robin
Cook ostatnio sprawia, że zaczynam podziwiać wszystko z okien środków
komunikacyjnych.
W Warszawie byłam już któryś raz.
I któryś raz przelotem. Może kiedyś uda mi się pojechać tam i zobaczyć więcej
niż gitarę z Hard Rock Cafe, Złote Tarasy i dziurawy budynek.
Sam koncert Adama zaczynał się o
21. My z siostrą byłyśmy już pod Torwarem o godzinie 15. Szaleństwo, nie?
Ogólnie, o całej rzeczy w wielkim skrócie: cały koncert to czekanie albo
stanie. Albo stanie podczas czekania.
Jedyne zdjęcie, które mi w ogóle wyszło. Well, to i tak wysoki standard jak na toster z funkcją budzika. |
W kolejce poznałyśmy cztery
świetne kobietki: Elę, Asię, Anię i Mirkę. Jak to się mówi, największy klimat
robią ludzie, i muszę się z tym zgodzić. Podpisano: ja, socjopata.
Sama kolejka to była pełna
kulturka. Przynajmniej dopóki nie ogłoszono, że wpuszczają na Torwar. No to
chuj bombki strzelił, kulturka zamieniła się w dzikie bydło, wszyscy ruszyli z
kopyta pod drzwi. Zrobił się tak prawilny ścisk, że moje wszystkie narządy drastycznie
zmniejszyły swoją objętość. Czułam się tak, jakbym się rodziła po raz drugi. To
było bardzo specyficzne uczucie.
No trespassing? Yeah, my ass!
Sam koncert zaczął się z
opóźnieniem, co u Adama jest normalne. Jako suport przygrywał nam DJ
nie-pamiętam-jaki. Niestety, ze swojego Apple’a puszczał coś, co docierało do
moich uszu, ale już nie do mózgu, więc moje wrażenia są nijakie.
Natomiast, gdy na scenie pojawił
się Adam…
Po pierwsze: robi wrażenie. Po
drugie: robi OGROMNE wrażenie.
Jak już pisałam, Adam to energia
w najczystszej postaci. Nie dziwię się, że cała sala wpadła w istny kociokwik.
Gdyby nie to, że ja na wszystko reaguje jak typowy słup soli, to darłabym japę
razem z innymi. Niestety, ja z zewnątrz jestem tak emocjonalna jak żelbetonowy
kloc.
Z dokładnością do trzeciego
miejsca po przecinku nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jaka była lista
piosenek, a jestem zbyt leniwa, by jej poszukać. Dobór jednak był bardzo dobry,
skoro żelbetonowy kloc zaczął się nawet kiwać i podśpiewywać pod nosem (no, toż
to były jęki duszy potępionej pokutującej w dziewiątym kręgu piekieł, ale na
szczęście nikt tego nie słyszał). Na pewno było Ghost Town, Mad World, If I Had
You, Fever połączone z Shady i Lay Me Down, Another Lonely Night, Welcome To
The Show, Runnin’ połączone z Chokehold i Sleepwalker, Lucy (ja tam razem z
siostrą w tej piosence słyszymy „lasange”)… I oczywiście, ma najulubieńsza i
najwspanialsza piosenka: Trespassing połączona razem z Another One Bites The
Dust. Geniusz w czystej postaci.
Nie jestem aż takim ekspertem w
dziedzinie Lamberta, więc nie będę się zachwycać jego strojami. Najbardziej
zapamiętałam jego ciapaty komplecik, do którego założył czapkę z daszkiem
podczas bisu (którym było Trespassing).
Mili dla oka byli, są i zawsze
będą tancerze Adama. Jako żelbetonowy kloc także w poruszaniu się, gapiłam się
na nich jak zaklęta. Czyli jak zwykle, bez zmian w tej materii.
Adam ma u mnie plusa za świetny
kontakt z publicznością. Ma w sobie ten pierwiastek Freddie’go Mercury’ego, jak
ja to nazywam. Frieddie potrafił rozgrzać każdą publikę. Adam jest na dobrej
drodze do uzyskiwania podobnego efektu. Dużo daje to, jak on sam porusza się po
scenie. Mogłabym ze spokojem użyć sformułowania, że robi to jak młody bóg.
A twarz to mu Michał Anioł dłutem haratał.
Koncert tak zagęścił atmosferę,
że w pewnym momencie musiałam się z siostrą ewakuować na bok, bo klimatyzacja
Torwaru posysa kosmicznego członka. Samemu koncertowi to oczywiście nic nie ujęło.
Głos Adama koi i ucisza wszelkie niedogodności.
Znacie to uczucie, kiedy basy
zdają się rozrywać płuca, a serce dosłownie rośnie w piersi sprawiając, że
wszystko się całkowicie odrealnione?
Żałuję, że nie uda mi się zjawić
na koncercie Adam Lambert + Queen. Łudzę się, że w następnym roku ten duet
ponowi swoją trasę koncertową.
Zmierzam judo końca. Oczywiście,
mogłabym się szczegółowo rozpisać, ale z takimi opisami, to jak ze snami – nie ma
nic nudniejszego niż słuchanie, co się komuś śniło.
Adam jest świetny na płycie i
jest świetny na żywo. Ciężko pracuje w czasie koncertu i myślę, że najwięksi sceptycy
oddaliby mu tę sprawiedliwość. W jego show nie ma sztuczności czy przesady –
nie, Adam w ogóle nie ima się takich rzeczy. Pokazuje się z przytupem, z mocą i
emfazą, ale jest w tym wiele serca i oddania. Welcome To The Show.
Filmy: szeroko pojęty jutub.
Doczekałam się relacji ;-D To, że Ci zazdroszczę tego koncertu to wiesz, ale mam nadzieję, że będzie kolejny, na którym się spotkamy! To wszystko co opisałaś - coś wspaniałego, obejrzałam mnóstwo nagrań z jego aktualnej trasy i mogę sobie tylko wyobrażać co tam przeżyłaś. U Adama wszystko jest takie dopracowane, zawsze się zachwycam - wszystkim! Dziękuję za dedykacje ;-)
OdpowiedzUsuń