piątek, 12 lutego 2016

Tchórzeł

Mam ci ja psa rasy okazjonalny tchórzeł szczeciński. 
Nie, nie, to nie tak, że ona się wszystkiego boi. Wręcz przeciwnie. Entuzjazm to z niej aż tryska. Tylko czasami, jak się tak z marszu na coś nastawi, że to dobre i cacy, a takie nie jest, to się zraża. I pojawia się tchórzeł
Tchórzeł załącza w psie tryb awaryjny i pies traci jakąkolwiek zdolność współpracy. Innymi słowy robi mi siarę. 



Pewnego dnia padła część sterowników, tchórzeł zamiast wrócić do domu na czterech łapach, to wrócił na trzech. Został więc zapakowany do rydwanu powożonego przez Stiwa i zawieziony do weterynarza.
A tam cuda-wianki, rentgeny, masakra jednym słowem, istna rzeź niewiniątek. 
Okazało się, że nie jest tak źle, łapy amputowywać nie trzeba, tchórzeł będzie żył. Ale co się pies napocił przy tym (a my razem z nim) to już jego. 

Takie jest tło. Teraz motyw główny: jedziemy na szczepienie. 
Zazwyczaj, jak gdzieś jadę, a ma mi towarzyszyć pies, to jest to Dusza (wyżej wspomniany tchórzeł). Jej samej jazda autobusem podoba się znacznie, z radości tupta w miejscu, śpiewa i robi wiele dziwnych ziemno-powietrznych konfiguracji. Tak było i tym razem. Śpiewy na przystanku, podekscytowanie autobusem, ale jak wysiadłyśmy na przystanku obok weterynarza, to zaczęło się kiepścić. Pies wrzucił grób na pysk i spojrzał na mnie z pewnym nerwem.No nic, może sobie człowiek robi tylko jaja? Nie? Może jednak? 
W poczekalni strach, taki umiarkowany, całkiem do przyjęcia. Jeszcze da się przeżyć. 
Otwierają się drzwi, pani weterynarz woła. 
NOPE, czas na mnie!
W rezultacie psa musiałam niemal wnieść. 
W gabinecie Dusza ustawiła się frontem do drzwi i modliła się do nich z zaciętością małego fanatyka. Chyba miała nadzieję, że skoro nie patrzy na panią weterynarz, to ona też jej widzieć nie będzie. 
- Dusza, nie rób siary. - Stwierdziłam w pewnym momencie. 
- Kij ci w nery. - Odparł pies, patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Zdrajca! 
Kija w nery nie dostałam, natomiast pies dostał dwa zastrzyki, na które ledwie zwrócił uwagę, bo usilnie próbował otworzyć drzwi siłą woli. X-Dog, jak nic; mamy kandydata na nowego Wolverine'a. 
Pies, rozindyczony jak jasna cholera, nie widział problemu w tym, by pójść się zważyć. Waga wskazała prawie 22 kilogramy, a pani weterynarz skomentowała, że pies się poprawił.
- Ona wcale tak dużo nie je. - Powiedziałam. - Ale trudni się złodziejstwem. 
Styczniowy bilans: kurzy korpus, kotlet i placki ziemniaczane. Na zdrowie. 
Z gabinetu wypadłyśmy niemal tanecznym krokiem, brakowało tylko zapierającego w piersiach podkładu muzycznego. W locie pożegnałam się z rozbawionymi ludźmi w poczekalni i całkiem niespodziewaną kałużą moczu; dobrze, że Duszy nie zebrało się na uwalnianie emocji, bo potrzebny byłby kajak. 
Przed gabinetem stanęłyśmy i spojrzałyśmy sobie w oczy. 
- Nigdy więcej. 
- Przeżywasz. 
- Mogłam zginąć. 
- Wschodnio-mistyczno-transcendentalne-pieprzenie-w-bambus, tyle ci powiem. 
Grób na pysku pozostał aż do powrotu do domu, choć panika spowodowana weterynarzem zgasła równie szybko, jak się pojawiła.
No, ale przecież, mogła zginąć. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz